Nie był drugi, był wielki

Nie był drugi, był wielki

Gdyby Jerzy Kukuczka na ostatnią wspinaczkę wziął inną linę, może uniknąłby śmierci. Minęło właśnie 20 lat od dnia, gdy zdobył Koronę Himalajów

Pierwszy raz spotkałem Jerzego Kukuczkę 20 lat temu, w tym samym roku, gdy zdobył koronę Himalajów. Był gościem honorowym balu sylwestrowego, w którym uczestniczyła m.in. ówczesna Miss Polonia, Monika Nowosadko, słynąca z nadzwyczajnego wzrostu i małomówności. Kukuczka, człowiek pogodny i wesoły, a przy tym nieprzesadnie wysoki, parokrotnie ruszał z nią w tan, próbował pogadać. Ze średnim skutkiem. Pogadać z nim za to chcieli inni goście, podchodzący do stołu i namawiający go na górskie zwierzenia. Kukuczka jednak robił się małomówny, odpowiadał półgębkiem „tak” albo „nie”. Był już wtedy bardzo sławny, 18 września 1987 r. wszedł na 14., ostatni ośmiotysięcznik. Absolutnie nie uważał jednak, że osiągnął coś, czym mógłby się szczycić. Nie było w nim cienia pozy ani kreowania się na wielkiego zdobywcę gór. Choć przecież był największy. A gdy kilka miesięcy później dziennikarze pytali, jakie przeżycie zrobiło na nim najsilniejsze wrażenie, to, choć jego kariera górska obfitowała w wiele dramatycznych momentów, odpowiedział natychmiast: „Taniec z Miss Polonią, Moniką Nowosadko”.

Wielki wyścig

Nazwa Korona Himalajów jest nieprecyzyjna, bo z 14 szczytów ośmiotysięcznych cztery leżą w Karakorum, w tym K2, najtrudniejsza góra świata. Dwadzieścia kilka lat temu wydawało się, że jeden człowiek nie jest w stanie zdobyć wszystkich ośmiotysięczników. Postanowił jednak zrobić to Reinhold Messner, genialny wspinacz z włoskiego Tyrolu, który w latach 1970-1984 pokonał już dziewięć z nich i wtedy zapowiedział, że wejdzie na pozostałe. Kukuczka, nieco młodszy (ur. w 1948 r. w Skoczowie), później niż Messner trafił w góry wysokie i do 1984 r. wszedł na sześć ośmiotysięczników. Polak wspinał się jednak rewelacyjnie, światowe media spekulowały, czy przegoni Messnera. Zaczął się wielki wyścig. W połowie 1985 r. wynik brzmiał 11:9 dla Tyrolczyka. Kukuczka, z pewnością najlepszy wspinacz świata, dokonał rzeczy niebywałej – w ciągu niespełna półtora roku (21 stycznia 1985 r. – 18 lipca 1986 r.) zdobył pięć ośmiotysięczników, z czego aż trzy zimą, na dwóch zaś, także na K2, wytyczył nowe, niezwykle trudne drogi (choć każda droga na drugi szczyt Ziemi jest skrajnie trudna). W ogóle, z wyjątkiem swego pierwszego ośmiotysięcznika, Kukuczka wspinał się albo zimą, albo niezdobytymi wcześniej ścianami. Messner, oficjalnie udający, że nie zauważa konkurenta, wzmocnił tempo. W latach 1985 i 1986 zdobył po dwa szczyty ośmiotysięczne, choć łatwiejszymi drogami niż Kukuczka – i nie dał sobie odebrać zwycięstwa. – Prowadzący przyśpieszył i dopingowany przez środki masowego przekazu, które rywalizacji nadały spektakularność, kosztem stylu ostatnich dwóch wejść – wyścig ten wygrał – komentowała Wanda Rutkiewicz. Kukuczka trochę ironicznie opisywał swe pierwsze spotkanie z wielkim Tyrolczykiem pod Lhotse: „– Pan Messner idzie! Wyprawa pana Messnera! Dwaj zdyszani Szerpowie biegną w dół, gdyby znali polskie porzekadło, krzyczeliby zapewne: Z drogi śledzie… Rozbijają jego namiot, długo z niego nie wychodzą, wszystko w nim pieszczą, wieszają lampę, rozkładają wytworne legowisko. Po kilkunastu minutach wyłania się karawana. Idzie on…”. Polak skompletował Koronę Himalajów rok po Messnerze. Dostał wtedy od niego słynną depeszę: „Nie jesteś drugi, jesteś wielki”, która w dyskretny, acz oczywisty sposób podkreślała, kto był pierwszy. Sam Kukuczka nie uważał swego dokonania za jakiś tytuł do chwały. „Czy ktokolwiek pamięta nazwisko wspinacza, który wszedł na Everest po zdobywcach Hillarym i Tenzingu?”, spytał na jednym ze spotkań. Korona Himalajów ogromnie natomiast ucieszyła jego żonę. – Byłam niesłychanie szczęśliwa, że już zdobył wszystkie ośmiotysięczniki, poczułam wielką ulgę. Mówiłam sobie: jak dobrze, że to się skończyło, teraz nie będzie tak często jeździć w góry, więcej czasu spędzi z synami. Podczas tego całego narzuconego przez media wyścigu bałam się, że coś mu się stanie. Potem odetchnęłam – mówi dziś Cecylia Kukuczka. Jerzy zginął 24 października 1989 r., atakując nieprzebytą południową ścianę Lhotse, najtrudniejsze urwisko świata.

Ten najlepszy

Na olimpiadzie zimowej w Calgary w 1988 r. obu zdobywców Korony Himalajów postanowiono uhonorować srebrnymi medalami. Messner odmówił, tłumacząc, nie do końca szczerze, że alpinizm to dla niego twórczość, a nie współzawodnictwo. Kukuczka zaś, jak najbardziej, medal przyjął, wyjaśniając, że dla niego właśnie liczy się współzawodnictwo. – Gdyby tej sportowej rywalizacji zabrakło, być może w ogóle bym się nie wspinał – mówił wtedy. Dziś medal wisi w małym muzeum Jerzego Kukuczki w Istebnej, skąd pochodzą jego rodzice. „Po raz pierwszy dotknąłem skały w sobotnie popołudnie 4 września 1965 r. Od tej pory wszystko przestało się liczyć”, napisał w książce „Mój pionowy świat”, wydanej po jego śmierci. Było to w Podlesicach, zobaczył tam, że młodzi ludzie łażą po 20-metrowych pionowych skałkach. Spróbował, podciągnął się na rękach, okazało się, że dobrze mu idzie. Dźwigał wtedy ciężary w HKS Szopienice. Pasja górska sprawiła, że nie zasilił, zawsze mocnej, grupy śląskich sztangistów. Rok później trafił na kurs wspinaczkowy w Tatry. – Zobaczyłem silnie zbudowanego chłopaka, mówiącego śląską gwarą. Razem z dwoma innymi kursantami miał pokonać ściankę na Żabim Szczycie Niżnim. Przeszedł ją jako jedyny, na rękach, siłowo. Był bardzo mocny – wspomina jego instruktor, Janusz Kurczab, himalaista, organizator wielu wypraw. Po kursie Kukuczka został w Tatrach, pokonał Zamarłą Turnię, rok później już filar Kazalnicy, najtrudniejszą ścianę polskich Tatr. Powołanie do wojska na dwa lata przerywa jego karierę, ale potem zaczynają się wejścia zimowe, Dolomity, Alpy, coraz częstsze urlopy bezpłatne z katowickiego centrum elektryfikacji i automatyzacji górnictwa Emag, gdzie pracuje jako elektrotechnik. I strata pierwszego przyjaciela, Piotra Skorupy, który zsunął się z oblodzonej liny, przelatując 300 m, gdy wspólnie, w trzyosobowym zespole, atakowali zimą Kazalnicę. Sam Kukuczka ledwo ocalał, wspinając się w 1974 r. na McKinley (6198), najwyższą górę Ameryki Płn. Cierpiał na chorobę wysokościową, nie mógł się wspinać, szczyt zdobył tylko dzięki niezwykłej wytrzymałości psychicznej, która już wtedy była jego ważną cechą. Schodził powoli, z odmrożeniami trafił do szpitala.

Zapał, partnerzy i szczęście

W Himalaje Kukuczka trafia po raz pierwszy jako niemal 30-latek, uczestniczy w nieudanym ataku na Nanga Parbat. Potem zaczyna się pasmo sukcesów, przerywane jednak niekiedy tragicznymi wypadkami towarzyszy i odwrotami. – Był wspinaczem o ogromnej odporności psychicznej i fizycznej. Miał zwykle dużą rezerwę sił, co z kolei pozwalało mu zachować pogodę ducha w niemal każdej sytuacji górskiej – twierdzi Artur Hajzer, jego wielokrotny partner wspinaczkowy (zdobył cztery ośmiotysięczniki, z czego trzy z Kukuczką). – Pierwsza rzecz w zdobywaniu gór wysokich to zapał, druga – partnerzy, trzecia – szczęście. Kukuczka wszystko to miał. Aż do października 1989 r. – mówi ks. prof. Roman Rogowski, himalaista, zdobywca kilku siedmiotysięcznych szczytów, duchowny, który odprawił nabożeństwo bodaj najwyżej na świecie. Kukuczka zaś modlił się do gór. W 1979 r. stanął pod Nanga Parbat. „Tu po raz pierwszy zetknąłem się z górami, do których się modliłem. Tutaj, na tej samej Nandze, przeżyłem wszystko: oczarowanie wielkością Himalajów, dotyk ośmiu tysięcy, ale i rozczarowanie”, napisał potem. Ten zapał był u niego stały i niezmienny. – Nigdy nie powiedział „mam dość”. Jak siedział w domu, strasznie tęsknił do gór. Po Koronie Himalajów prosiłam, żeby już zwolnił, obiecywał, że tak, że jeszcze tylko ściana Annapurny, ściana Lhotse… – mówi Cecylia Kukuczka. Oboje wiedzieli jednak, że te prośby i obietnice nie były całkiem serio, bo Kukuczka nie mógł przestać chodzić w góry. – Czuł się w górach jak u siebie w domu. Wspinanie się z nim zapewniało swoisty komfort, bo zawsze było wiadomo, że nie zlęknie się, nie wymięknie, nie przerwie akcji górskiej – mówi Artur Hajzer. Partnerzy Kukuczki stanowili czołówkę światowego himalaizmu. Znakomity zespół tworzył z Wojciechem Kurtyką. – Świetnie się dobrali, trochę na zasadzie przeciwieństw. Jerzy był doskonale umięśniony, ale krępy, trochę się dziwiłem, że człowiek o jego posturze mógł odnosić takie sukcesy w górach wysokich – mówi Janusz Kurczab. Przeciwieństwa były nie tylko fizyczne, bo Kurtyka, syn znanego pisarza Henryka Worcella, jest jednym z najwybitniejszych alpinistów świata, zdobywcą sześciu ośmiotysięczników i autorem wielu nowych dróg wspinaczkowych, ale także swoistym ideologiem czy wręcz filozofem sztuki wspinaczkowej i gór. Kukuczka zaś podchodził do wspinania dość zwyczajnie: – Nigdy nie odczuwałem potrzeby definiowania sensu wypraw w góry. Szedłem w góry i zdobywałem je, to wszystko – mówił. Kurtyka i Kukuczka zdobyli wspólnie cztery ośmiotysięczniki. Jednak to Wojciech Kurtyka stwierdził, iż Kukuczka czasami wspinał się ryzykownie, czego dowodem jest śmierć kilku jego partnerów, a w końcu i jego samego. Trzeba jednak zauważyć, że Kukuczka był najmocniejszym wspinaczem świata, a partnerzy, którzy chcieli mu dorównać, porywali się czasem na wysiłek przekraczający ich możliwości. Przykładem może być Tadeusz Piotrowski, przyjaciel Kukuczki, który razem z nim zdobył K2 nową drogą, ale zginął w zejściu. Był to pierwszy ośmiotysięcznik Piotrowskiego. – Ta wspinaczka była za trudna i zbyt wyczerpująca dla Piotrowskiego, ale przecież Kukuczka nie mógł się wczuć w możliwości jego organizmu, żeby zgadnąć, czy stać go na pokonanie takiej drogi. Piotrowski sam podjął decyzję. Gdy w 1986 r. szedłem z Kukuczką i Kurtyką na wschodnią grań Manaslu, to Wojtek się wycofał, bo uznał, że ryzyko nie jest akceptowalne. Dla nas było do zaakceptowania – i we dwóch pokonaliśmy grań, choć Wojtek mógłby uznać, że po prostu mieliśmy szczęście. Ale ocena niebezpieczeństwa jest subiektywnym prawem każdego wspinacza – twierdzi Artur Hajzer. Szczęście zaś bardzo długo sprzyjało Kukuczce. – Uczestniczyłem w wyprawie na Himalczuli, tam wcześniej zginął jeden ze znanych mi alpinistów, chcieliśmy stanąć nad jego grobem. Poprosiłem Jerzego Kukuczkę, by przysłał listę swych kolegów, którzy zginęli w górach. To była długa lista – mówi ks. prof. Roman Rogowski.

Tylko śmiercią naturalną

Panowało przekonanie, że Kukuczce, najlepszemu wspinaczowi świata, nic nigdy nie może się zdarzyć. Nie wiadomo, czy on sam był tego pewien – choć, gdy go zapytano, jaki procent prawdziwych alpinistów umiera śmiercią naturalną, odpowiedział z przekonaniem: – Wszyscy prawdziwi alpiniści umierają śmiercią naturalną. Chyba tylko dwa razy miał autentyczne chwile zwątpienia. W 1985 r. wyprawa, w której uczestniczył, chciała zdobyć potężny południowo-wschodni filar Nanga Parbat. Podczas akcji zginął przyjaciel Kukuczki, Jerzy Kalmus, ale czterech wspinaczy weszło na szczyt. Byli skrajnie wyczerpani i głodni, cztery razy nocowali w ścianie. Żeby się nie obciążać, szczyt atakowali bez namiotów, dwa najwyższe biwaki spędzili w wykopanej jamie śnieżnej na wysokości prawie 8000 m. Wiedzieli, że jeśli zasną, nie obudzą się. Ostatkiem sił zeszli do miejsca, gdzie zostawili namioty, ale w międzyczasie zasypała je lawina. Wtedy Kukuczka powiedział: „Tej nocy chyba już nie przetrzymamy” i prawie wykrakał. Następnego dnia, schodząc w dół po piątym biwaku, stracił równowagę i zawisł na linie głową w dół, z jedną nogą zaklinowaną w ścianie, plecak ciągnął go i dusił. Tracąc przytomność, Kukuczka jakimś cudem podciągnął się jeszcze na linie i rzucił w przepaść. Ciężar ciała wyrwał nogę ze szczeliny, na szczęście wytrzymały i kość, i lina. Wisząc już normalnie, głową do góry, zdołał stanąć na zboczu. Po niespełna trzech miesiącach, w październiku 1985 r. Kukuczka z grupą świetnych wspinaczy (m.in. Mirosław Dąsal, Artur Hajzer, Ryszard Pawłowski, Krzysztof Wielicki) próbuje zdobyć południową ścianę Lhotse. Pierwszy atak załamuje się na wysokości ok. 8200 m (nieco poniżej miejsca, z którego Kukuczka spadł równo cztery lata później). Dwa dni potem z młodym himalaistą Rafałem Chołdą zakładają liny poręczowe, by ułatwić kolejny atak, po południu wracają, teren jest dość łatwy, idą bez liny. W pewnym momencie Kukuczkę coś tknęło, odwrócił się – i zobaczył, że towarzysz zniknął, tylko jego plecak turlał się daleko w dole, ku przepaści. Upadek był bezszelestny, nie było żadnego krzyku, nie znaleziono ciała. Kukuczka uznał, że nie ma szans na zdobycie południowej ściany Lhotse, wyprawa zrezygnowała z dalszych prób. „Do dziś zastanawiam się, co było przyczyną, że „odpuściłem” południową ścianę Lhotse. Być może to było to coś, które w pewnym momencie nakazuje człowiekowi, by nie robił już kroku dalej”, napisał w „Pionowym świecie”.

Bez pożegnania

W 1989 r. już nie chciał odpuścić – i tym razem to on zginął na południowej ścianie Lhotse, a jego partner Ryszard Pawłowski, uczestniczący także w nieudanej wyprawie na południową ścianę w 1985 r., przeżył. – Ta wyprawa była organizowana w pośpiechu, nerwowo, Jurkowi nic się nie układało, nie miał dobrego składu. Mówiłam: poczekaj, może spróbujesz w przyszłym roku. Ale bardzo mu zależało – opowiada Cecylia Kukuczka. I dodaje, że po raz pierwszy, gdy ruszał w najwyższe góry, nie pożegnali się ze sobą. Ostatni raz widziała go na dworcu w Katowicach. – Staliśmy na peronie, wokół Jurka tłum ludzi, pociąg już ruszał, nie zdążyliśmy się uściskać – wspomina pani Cecylia. Skalno-lodowa południowa ściana Lhotse osiąga V stopień trudności. W szczytowym ataku Kukuczka szedł pierwszy, asekurowany przez Pawłowskiego. Gdy był na wysokości ok. 8300 m, odpadł, lina przerwała się na ostrej krawędzi skały czy lodu – i Kukuczka zleciał prawie dwa kilometry w dół. Ciało znaleziono u stóp ściany i złożono w szczelinie lodowca. Wspinacze zamiast liny asekuracyjnej mieli linę używaną do zjazdów i poręczowania drogi. Jest ona cieńsza o jakieś 2 mm, lżejsza – ale mniej trwała. Czy grubsza lina asekuracyjna wytrzymałaby to szarpnięcie? – Jurek był 70 m nade mną, gdy spadał, widziałem, jak obijał się o skały. Trudno powiedzieć, czy grubsza lina nie zostałaby przerwana, ale gdyby nawet nie zginął na miejscu, na pewno byłby bardzo ciężko poraniony – mówi Ryszard Pawłowski, wybitny himalaista, który zdobył dziesięć ośmiotysięczników (kilka, jak np. Mount Everest, dwukrotnie). Artur Hajzer, który aż trzykrotnie bez powodzenia atakował południową ścianę Lhotse (dotychczas została zdobyta tylko raz, przez Rosjan), uważa, że zabranie cienkiej liny nie było błędem. – Z cięższą liną pewnie w ogóle nie doszliby tak wysoko. Można się zastanawiać, czy Jurek powinien wychodzić aż na 70 m ponad asekurującego go Ryszarda, ale na wysokości 8300 m każda asekuracja jest iluzoryczna. Gdyby częściej zakładali stanowiska asekuracyjne, atak trwałby dłużej, co zwiększałoby zagrożenie. Przecież Rosjanie musieli biwakować prawie w tym samym miejscu, z którego wcześniej spadł Jurek, i szli jeszcze cały następny dzień na szczyt – mówi Hajzer.

Prawdziwy błąd?

W rzeczywistości, zdaniem Hajzera, co innego było prawdziwym błędem Kukuczki: – Po zajęciu pierwszego miejsca wśród himalaistów postanowił kontynuować wspinanie na ekstremalnym poziomie. Zrezygnować – to często najtrudniejsza decyzja. A on nie chciał i nie mógł zmienić stylu życia – twierdzi Hajzer. Ale skoro nie mógł, to czy można mówić o jego błędzie? Ryszard Pawłowski ujmuje to krótko:
– Jurek był wspaniałym przyjacielem – i najbardziej zdeterminowanym człowiekiem, jakiego znałem. Dobijał się do każdego szczytu tak długo, aż go zdobył. Albo zginął…

 

Wydanie: 2007, 38/2007

Kategorie: Obserwacje

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy