Nie chciałem realizować mszy żałobnej

Nie chciałem realizować mszy żałobnej

Wszyscy aktorzy zaśpiewali tak, jakby Grzegorz Ciechowski był z nami…

Rozmowa z Wojciechem Kościelniakiem

– Na niedawno zakończonym 23. Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu wydarzeniem artystycznym był spektakl poświęcony twórczości Grzegorza Ciechowskiego. Pracę nad tym przedsięwzięciem rozpoczęliście wspólnie z liderem Republiki…
– Tak, Grzegorz Ciechowski miał osobiście wystąpić i miał być szefem muzycznym spektaklu. Jego niespodziewana śmierć wszystko zmieniła. Ustaliliśmy jednak z najbliższymi współpracownikami i przyjaciółmi artysty, że będziemy kontynuowali rozpoczęte prace, bo powód realizowania tego spektaklu jest niezmienny – wspaniała muzyka i znakomite teksty nadające się do interpretacji teatralnej. Teksty, które trzeba nazwać po prostu poezją! Nie chcieliśmy realizować „mszy żałobnej” ani „akademii ku czci”. Wszyscy aktorzy zaśpiewali tak, jakby Grzegorz Ciechowski był z nami… Atmosfera koncertu była naprawdę niesamowita.
– Poznałeś Ciechowskiego osobiście na kilkanaście dni przed jego śmiercią.
– Ale wcześniej znałem jego piosenki. Kiedy Republika święciła swoje pierwsze oszałamiające triumfy, miałem 14-15 lat i to był okres wielkiej fascynacji rockiem. Teraz mogę z dystansu spojrzeć na siebie i na swoje pokolenie. W tekstach Ciechowskiego jest zapis naszej wspólnej biografii. Podczas naszego spotkania w Warszawie Ciechowski zapytał, dlaczego chcę pokazać na teatralnej scenie jego piosenki. Odpowiedziałem, że chcę oddać hołd naszej młodości. Wtedy powiedział – super! Praca nad takim spektaklem polega na coraz głębszym wchodzeniu w przestrzeń muzyczną i poetycką, na zanurzaniu się w świecie innego człowieka, na odkrywaniu sensów, które umykają nam przy codziennym słuchaniu piosenek. A piosenki Republiki ważnych sensów niosą bardzo wiele. I Republika zagrała!
– Od wielu lat jesteś związany z Przeglądem Piosenki Aktorskiej – zdobywałeś we Wrocławiu najwyższe laury, łącznie z Nagrodą im. Aleksandra Bardiniego. Na czym polega wyjątkowość tego festiwalu?
– Na niezwykłej atmosferze. To największy i najlepszy festiwal poświęcony teatrowi muzycznemu i piosence artystycznej. Stara się promować wartości coraz rzadziej obecne na skomercjalizowanym rynku. Po prostu sztukę. Dla środowiska artystycznego PPA to bardzo ważne przedsięwzięcie. Nieobecność na festiwalu jest bardzo boleśnie odczuwana przez każdego z artystów. Koncert na przeglądzie jest honorem. Ten festiwal trzeba chronić, bo dawno już przestał być sprawą jedynie wrocławską. Dziś jest ważnym wydarzeniem ogólnopolskim, a coraz częściej również światowym. Diamanda Galas, Nick Cave, Ute Lemper, Milva, Cesaria Evora, Dee Dee Bridgewater, Gilbert Becaud – to prawdziwa galeria artystów piosenki prezentowanych w ostatnich latach.
– Swoją karierę rozpoczynałeś od aktorstwa, potem były piosenki autorskie, recitale i małe, kameralne spektakle, wreszcie wielkie widowiska i musicale. Czy wystawianie broadwayowskich spektakli muzycznych ma sens na polskich scenach?
– Ma wielki sens dobre realizowanie dobrych sztuk, robienie dobrego teatru. I na Broadwayu, i na West Endzie pojawiają się rzeczy świetne i miałkie. Trzeba umieć to ocenić. Na polskich scenach jest miejsce dla każdego gatunku. Jest kilka świetnych światowych musicali – tylko kilka. Większość to miałkie libretta i wtórna muzyka. Dlatego warto próbować tworzyć polskie sztuki muzyczne i promować je. Tu istnieje wielka luka artystyczna, więc każda nowa ciekawa próba jest wartością samą w sobie.
– Jednak twój pierwszy musical to „Hair”. Na czym polega współczesna fascynacja ruchem hippisowskim?
– To była próba stworzenia nowego świata. I ta utopia do dziś wygląda bardzo zalotnie. Bardzo łatwo dać się uwieść hippisowskiej stylistyce. Zresztą ten ruch dał światu wiele dobrego – rewolucję obyczajową i otwarcie seksualne, wyzwolenie z oków mieszczaństwa…
– …gwałtowne rozprzestrzenienie się narkomanii…
– Daleki jestem od idealizowania tego okresu i właśnie dlatego zrobiłem w Gdyni „Hair”. Przyjrzenie się tak mocnemu zjawisku jak ruch hippisowski – i to w kontekście toczących się współcześnie wojen – jest zawsze magnetyczne. A sam musical ma doskonałe libretto i jest świetnie skomponowany. A na dodatek pracując nad nim, miałem okazję spotkać się z tak genialnym muzykiem jak Leszek Możdżer, który na nowo całość zaaranżował.
– Wasza kolejna wspólna premiera w Teatrze Muzycznym w Gdyni to „Sen nocy letniej”.
– To przede wszystkim ponad trzy godziny znakomitej muzyki Możdżera do dramatu Williama Szekspira!
– Muzyki napisanej nie tylko do monologów i dialogów, ale obejmującej nawet didaskalia. Swój spektakl nazwaliście trans-operą. To nowy gatunek?
– Najczęściej wykorzystywane konwencje teatralne to Stanisławski i Brecht. Chciałem poszukać czegoś innego, zwłaszcza że muzyka daje aktorom zupełnie inną energię niż tekst mówiony. Trans polega na zatopieniu się w odmiennej rzeczywistości, na poddaniu się rytmowi, pulsacji, powtarzalności. Inne znaczenie ma słowo wypowiedziane raz, inne dziesięć razy, a zupełnie inne powtarzane kilka minut. Podobnie fraza muzyczna powtórzona wielokroć dotyka innych regionów naszej wrażliwości. Szekspirowski „Sen” też jest transem, więc taka interpretacja – zawarta także w choreografii Jarosława Stańka – wydała mi się frapująca.
– Czy polska krytyka jest kompetentna w ocenie nowoczesnego teatru muzycznego?
– Mamy tu duże braki. Profesjonalnych recenzentów teatralnych i muzycznych nie brakuje, ale właściwie nie ma nikogo, kto łączyłby walory kompetentnej oceny literatury, kompozycji i choreografii. Oceniając muzykę Leszka Możdżera, ograniczano się zazwyczaj do lapidarnych sformułowań: bardzo ciekawa, interesująca, świetna, porywająca! To znaczy jaka? Jakie partie tekstu Szekspira są interpretowane jazzowo, jakie hiphopowo, gdzie jest heavy metal, gdzie drum and bass? Leszek Możdżer stworzył nową jakość muzyczną, ale nie widać tych, którzy podjęliby się jej opisu.
– Co czujesz, kiedy publiczność na stojąco fetuje twoje przedstawienie, większość krytyków jest nastawiona wręcz entuzjastycznie, a jeden z czołowych recenzentów nie pozostawia na nim suchej nitki?
– Publiczność nie jest ostateczną instancją i jedynym miernikiem, choć to dla publiczności robi się przedstawienia. Publiczność czasami jest skłonna przyklaskiwać tanim gustom, ale to najczęściej krytycy są wypaczeni – wypaczeni przez zbyt długie oglądanie złego teatru. I dlatego bez wahania opacznie przypisują zaobserwowane przez siebie maniery wszystkim dookoła.
– Tobie Roman Pawłowski zarzucił, że w „Śnie” pokazałeś talibów i Andrzeja Leppera.
– Bo powszechną manierą – i wśród reżyserów, i wśród krytyków – jest doszukiwanie się bardzo doraźnej aktualności. Ponieważ premiera „Snu” miała miejsce kilka tygodni po 11. września, recenzentowi czarne postaci musiały skojarzyć się z islamistami, choć scenografia Grzegorza Policińskiego i kostiumy Elżbiety Dyakowskiej powstawały wiele miesięcy wcześniej. Z Andrzejem Lepperem to już zupełnie absurdalna sprawa. W moim przedstawieniu Oberon pracuje na roli. Uprawie ziemi można przypisać różne konteksty, ale naprawdę nie wiem, skąd wśród archetypów pojawił się przewodniczący Samoobrony?! Nie chcę spierać się z krytykami. Mam nadzieję, że uda mi się ich przekonać argumentami scenicznymi.
– Tak było właśnie w wypadku „Kombinatu”.
– Cieszę się! To zasługa wszystkich aktorów i wielki sukces Jarosława Stańka, który stworzył rewelacyjną choreografię do muzyki Ciechowskiego i Republiki.
– Jesteś pedagogiem wrocławskiej PWST, obroniłeś pracę doktorską o muzycznym teatrze Bertolta Brechta i Kurta Weilla. Czy w Polsce mamy już profesjonalnych aktorów musicalowych?
– Oczywiście, są tacy aktorzy! Ale jest ich wciąż za mało! W Polsce na profesjonalnym poziomie działają dwa, trzy teatry muzyczne (operetka i opera to inne dziedzina sztuki), rynek jest mały, ale będzie się na pewno rozwijał. Absolwenci Studium im. Danuty Baduszkowej w Gdyni i adepci Studio Buffo Janusza Józefowicza obsadzają dziś największe przedsięwzięcia muzyczne. Wystarczy spojrzeć na obsadę warszawskiej premiery musicalu „Grease”. Stawkę uzupełniają laureaci Konkursu Aktorskiej Interpretacji Piosenki, który jest częścią Przeglądu Piosenki Aktorskiej. To trochę za mało, bo przecież szkoły teatralne kształcą aktorów przede wszystkim dla scen dramatycznych.
– Jakie są twoje plany artystyczne?
– Chciałbym realizować swoje kolejne marzenia, także te najtrudniejsze. Chciałbym znaleźć swoje stałe miejsce teatralne. Wierzę, że może powstać polska szkoła teatru muzycznego, który nie będzie współczesną wersją operetki, ale teatrem totalnym, łączącym undergroundową muzykę z tekstem mówiącym o ważnych sprawach, łączącym doświadczenia teatru dramatycznego, klasycznej opery i tych współczesnych nurtów muzyki, która siłę czerpie z jazzu, bluesa i rock and rolla, ale nie jest już dawno muzyką wyłącznie rozrywkową.


WOJCIECH KOŚCIELNIAK jest laureatem pierwszej w historii Przeglądu Piosenki Aktorskiej Nagrody im. Bardiniego (1996 r.). Rok później wyreżyserował galę z piosenkami Stanisława Staszewskiego. Autor głośnej polskiej wersji musicalu „Hair” oraz „Snu nocy letniej” w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Jeden z realizatorów spektaklu poświęconego twórczości Grzegorza Ciechowskiego na tegorocznym PPA.

 

Wydanie: 14/2002, 2002

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy