Nie jesteśmy okupantami

Nie jesteśmy okupantami

Od momentu przyjazdu zrobiliśmy wiele, by zdobyć zaufanie Irakijczyków Gen. Andrzej Tyszkiewicz – Tuż przed wysłaniem misji i w pierwszych tygodniach jej trwania nie wróżono wam powodzenia. Można zrozumieć polityków z Francji i Niemiec, ale również w kraju krążyło sporo pesymistycznych scenariuszy. Na przykład gen. Stanisław Koziej stwierdził, że dużo w nim obaw. – Sądzę, że ci ludzie zbyt wiele się naczytali o przeszłości naszej armii. Niewykluczone, że jeszcze w niej tkwią. Natomiast życie, w tym wojsko, idzie do przodu. Zarówno pan Koziej, jak i niektórzy jemu podobni emeryci nie mają wystarczająco dobrego kontaktu z armią, z jej kadrą. Być może nie czują, nie dostrzegają wszystkich zmian, jakie ta armia przechodzi. W odróżnieniu od oficerów, którzy wyjechali na misję, nigdy nie służyli w strukturach wielonarodowych, w strukturach dowódczych NATO. Być może, nie znają nas wystarczająco dobrze. I dlatego nam nie ufali. To przykre, że koledzy w mundurach wysuwali tego rodzaju wątpliwości. – A Amerykanie takich wątpliwości nie mieli? – Bynajmniej. Już przy pierwszym spotkaniu gen. Ricardo Sanchez, dowódca sił koalicyjnych, prezentował zupełnie inny pogląd. Był pełen entuzjazmu, a zgłaszane przeze mnie trudności kwitował: „Andrzej, to się musi udać! Nie ma innego wyjścia! Cała potęga Stanów Zjednoczonych będzie was wspierać”. Mówię o pomocy intelektualnej, organizacyjnej i typowo wojskowej, jak rozpoznanie, logistyka i wsparcie lotnicze, zarówno transportowe, jak i bojowe. – Kilka tygodni temu pojawiły się informacje, że z tym amerykańskim wsparciem bywa, delikatnie mówiąc, różnie. – Absolutnie nie. I nie mam pojęcia, kto takie plotki rozsiewał. Żadne zaplecze logistyczne nie szwankowało. Zresztą dla nas, żołnierzy WP, było to zupełnie nowe doświadczenie – w przeszłości, przy okazji podobnych misji stabilizacyjnych na Bałkanach, zabieraliśmy własną wojskową logistykę. Zaś w Iraku byliśmy całkowicie zaopatrywani przez amerykańskie firmy cywilne. Oczywiście, cywilni kontraktorzy funkcjonują nieco inaczej – to nie jest polski pododdział działający na rozkaz i natychmiast. Współpracując z takimi firmami, trzeba operować z pewnym wyprzedzeniem, bowiem procesy planowania i podejmowania decyzji są w nich nieco dłuższe. Ponadto obowiązują je procedury przetargowe, zgodne z amerykańskim prawem. Tego wszystkiego musieliśmy się nauczyć i zaakceptować. – Zatem z Amerykanami współpraca układała się dobrze. A wewnątrz dywizji – z kim było najtrudniej się ułożyć? – Nie chciałbym wymieniać kontyngentów z poszczególnych państw. Jesteśmy w NATO, a tam wszelkie takie porównania są niedopuszczalne. Natomiast chciałbym zwrócić uwagę, że struktury wielonarodowe funkcjonują w dość specyficzny sposób. Aby był to sprawnie działający organizm, trzeba poznać swoich partnerów i w pełni uszanować ich prawa. Respektować możliwości poszczególnych kontyngentów i brać pod uwagę zastrzeżenia, z jakimi zostały nam one przekazane. Na przykład, że jest to batalion humanitarny, a więc przeznaczony do prowadzenia zadań związanych z pomocą dla miejscowej ludności, nie zaś do operacji bojowych. Były także inne ograniczenia, na przykład związane z terenem działania. Niektóre państwa wykluczyły możliwość operowania swoich żołnierzy poza polską strefą, a nawet którąś z jej prowincji. Tymczasem funkcjonowanie dywizji wymagało wykonywania manewrów od rejonów na północ od Bagdadu – ponieważ tam rozmieszczone są główne amerykańskie bazy logistyczne – aż do Kuwejtu. – Czy w związku z tym nie musiał pan rezygnować z jakichś zadań bądź przekładać ich wykonanie, bo w danym rejonie nie stacjonowała odpowiednia jednostka? – Miałem takie sytuacje. Wówczas zmuszony byłem przekazać zadanie innej jednostce. Cała ta sytuacja wymagała wielkiej elastyczności, cierpliwości i wyrozumiałości. Ale taka jest cena wielonarodowości… Lecz mimo wszystko warto ją ponosić, bowiem wielonarodowość daje olbrzymią siłę polityczną. A patrząc na to z naszej perspektywy – również spore oszczędności. Bo przecież dowodzimy 10-tysięczną dywizją, wydzielając 2,5-tysięczny kontyngent. Co by było, gdybyśmy musieli wystawić i opłacić całą dywizję? – W Polsce zapominany, że w dowodzonej przez pana dywizji zginęło nie tylko dwóch Polaków, ale również Ukrainiec, kilku Bułgarów i Hiszpan. Mimo wszystko jednak w porównaniu z Amerykanami to doprawdy symboliczne straty. Jak pan wyjaśni ten fenomen? – Każda strata, bez względu na narodowość żołnierza, była dla mnie bolesna. Chciałbym więc raz jeszcze wyrazić głębokie współczucie rodzinom poległych. A ów fenomen?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 07/2004, 2004

Kategorie: Wywiady