Nie spotkałem agresywnych Indian – rozmowa z Jackiem Pałkiewiczem
Polacy trafili na ludzi pijanych, uzbrojonych – taki przypadek mógł się zdarzyć wszędzie. Z Jackiem Pałkiewiczem rozmawia Bronisław Tumiłowicz Czy miał pan okazję zetknąć się kiedyś z parą podróżników – Jarosławem Frąckowiakiem i Celiną Mróz – których nad Ukajali spotkała śmierć z rąk Indian? – Nie, ale spotykałem w różnych stronach świata wielu innych polskich podróżników i muszę stwierdzić, że byli to najczęściej ludzie dobrze przygotowani na różne niespodzianki, przyzwoicie wyposażeni, znający języki i pewne podstawowe zasady bezpieczeństwa. Kiedyś takie podróżnicze doświadczenie było dostępne niemal wyłącznie dla obywateli bogatych krajów Zachodu, ale obecnie to się zmieniło. Wypadek, a nie zetknięcie „cywilizacji” z „dzikością” Sądzi pan więc, że dobrze przygotowany obieżyświat powinien wiedzieć, jak udobruchać Indian z plemienia Ashaninka i nie powodować ich agresji? – Nie ulegajmy dezinformacji. To, co spotkało naszych podróżników nad brzegiem Ukajali, nie było efektem jakiegoś zetknięcia „cywilizacji” z „dzikością”, tylko pospolitym wypadkiem. Ludzie, którzy napadli na parę Polaków, nie żyli daleko od cywilizacji, tylko nad brzegiem wielkiej rzeki, która jest uczęszczanym szlakiem komunikacyjnym. Może to nawet byli potomkowie Indian lub Metysi, ale ich domniemana pierwotna agresywność nie ma nic wspólnego z tym zdarzeniem. Polacy trafili na ludzi pijanych, uzbrojonych – taki przypadek mógł się zdarzyć wszędzie, w mieście czy poza miastem. W prasie podawano jednak domniemany motyw zbrodni: krążące wśród tubylców stare legendy o białych ludziach, którzy zakradają się do wiosek, by potajemnie zabijać ich mieszkańców. – Co do legend, to takie rzeczywiście istnieją, ale raczej wśród plemion, które żyją głęboko w dżungli. Ci ludzie z reguły unikają spotkań z białymi intruzami, wycofują się w głąb kontynentu, bo widzą gwałtowny proces wywłaszczania poprzez wycinkę drzew, budowę dróg i inne zjawiska cywilizacyjne, które oni odbierają jako inwazję – np. osadnictwo, kopalnictwo, nielegalne poszukiwanie złota, co w sumie przynosi także przemoc, choroby, alkoholizm, prostytucję i inne upokorzenia. Czy podczas eskapad po Amazonii spotykał pan takich Indian? – Tak, spotykałem, i tutaj oczywiście jest pewien dylemat. Z jednej strony, ciekawość reportera pcha, by zbliżyć się do nich, porozmawiać, sfotografować, z drugiej strony, po namyśle przychodzi refleksja, by dać tym ludziom spokój, nie nachodzić ich, nie zakłócać życia, skoro chcą być blisko natury i żyć zgodnie ze swoją tradycją. Egzotyka komercyjna i prawdziwa Czy nasi podróżnicy popełnili jakieś błędy? Mówi się, że zemściło się to, iż nie znali języka hiszpańskiego i nie wynajęli sobie przewodnika. – To też nie muszą być rzeczywiste przyczyny tragedii. Znajomość języka bardzo pomaga, ale często porozumiewałem się z Indianami na migi. Sprawa tubylca przewodnika także nie musi być tutaj warunkiem bezpieczeństwa. W przypadku wycieczek organizowanych przez liczne biura podróży wszystko jest wcześniej omówione, zorganizowane i przygotowane. Tutaj nie ma niespodzianek. Na każdym etapie czekają przewodnicy, sprzedawcy pamiątek, nadzy mieszkańcy. Sam przed dwoma laty widziałem taki spektakl, „prymitywizm” zaaranżowany do celów komercyjnych. Omal nie uległem iluzji. Ale podczas ekspedycji organizowanej w innych celach niż turystyka trzeba po prostu przestrzegać pewnych uniwersalnych reguł, a z pomocy tubylców korzystać, np. przedzierając się przez dżunglę, ale nie płynąc kajakiem po rzece. Jednak kiedy się wchodzi do wioski, nawet jakiejś niewielkiej osady, trzeba pierwsze kroki skierować do wójta, sołtysa, miejscowego wodza, przedstawić się, wręczyć prezenty i jakoś „zaprzyjaźnić”. On wyznacza np. miejsce na biwak, tak aby nie było sprzeciwu pozostałych mieszkańców. Jest się pod jego opieką. Może gdyby nasi podróżnicy postąpili w ten sposób, nie doszłoby do zabójstwa. Jakie prezenty wręcza się Indianom? – Jak najprostsze i praktyczne: maczety, noże, garnki, sprzęt do połowu ryb, nie żadne paciorki ani błyskotki. Bezsensowne jest też dawanie takiego sprzętu jak radia tranzystorowe czy latarki na baterię, bo kiedy się wyczerpie źródło zasilania, taki prezent pozostawia tylko złe wspomnienia. Zresztą w ogóle wręczanie prezentów wydaje się dwuznaczne, może u niektórych budzić złe skojarzenia, że oto przyszli biali, bogaci, dla których taki scyzoryk czy maczeta to nic wielkiego, najwyżej symbol pogardy. Wciąż jednak trzeba mieć na uwadze, z jakimi mieszkańcami się stykamy. Czy są to ludzie









