Niechciani politycy

Niechciani politycy

Nie powinno dziwić, że w polityce mamy do czynienia z „nadprodukcją” recept i pomysłów na jej doskonalenie

Narzekanie na stan klasy politycznej przestało już być ciekawe (nie daje żadnej satysfakcji) i nie jest efektywne (nie wpływa na jej poprawę). Nieprzejmowanie się jakością polityki jest możliwe – postępuje tak coraz więcej obywateli, ale nie gwarantuje, niestety, ani powodzenia, ani dobrego samopoczucia (od polityków mimo wszystko wiele zależy). Polityka jest ważnym i niezbywalnym elementem życia zbiorowego, dobra pomaga, zła szkodzi, i to w stopniu znacznie większym aniżeli inne formy aktywności społecznej.
Nie jest łatwo zachować umiar w ocenie działalności politycznej. Polityka jest z założenia rywalizacyjna i (chociażby tylko z tego powodu) wybitnie kontrowersyjna. Każda polityka – chociaż nie w jednakowym stopniu – jest skazana na krytykę i każda musi wywoływać większe lub mniejsze emocje. Pomocne w ocenie jakości polityki mogą być zewnętrzne porównania, ale tu z kolei wiele zależy od punktu odniesienia. Kiedyś cieszyło nas, że byliśmy „najweselszym barakiem RWPG”, dzisiaj dla wielu niedostatecznie ambitne mogą się okazać porównania z Włochami czy nawet z Francją. Wielu chciałoby doświadczyć modernizacyjnego tempa, jakie w ostatnich latach stało się udziałem np. Irlandii czy Hiszpanii – bezspornie potwierdzając, że wystarczy jedno pokolenie, aby z kraju biednego stać się bogatym – ale nie każdy jest gotów zaakceptować środki, których w tych krajach użyto (skądinąd różnych) do jego osiągnięcia.
Na pytanie, jaki jest stan polskiej polityki, odruchowo odpowiadamy, że fatalny. Ale na pytanie, jak się ma nasza polityka do tej występującej w innych krajach, odpowiedź zwykle jest już bardziej złożona (zależy gdzie, zależy, o jaki aspekt polityki chodzi, itp.).
Niezadowolenie z polityki to nie tylko jej stan normalny (występujący we wszystkich demokracjach), lecz także zasadniczo pożądany. Trudno sobie bowiem wyobrazić poprawę sytuacji – szczególnie w takiej dziedzinie jak polityka – bez wyraźnej presji na jej zmianę.
Nie powinno też specjalnie dziwić, że w polityce mamy do czynienia z permanentną „nadprodukcją” recept i pomysłów na jej doskonalenie. Na polityce, podobnie jak na zdrowiu, znają się przecież wszyscy.
Eksponując niezbywalność (i specyfikę) działalności politycznej, łatwo o „rozgrzeszenie” jej ewidentnych i wcale niekoniecznych wad. Dla złej polityki nie powinno być jednak rozgrzeszenia. Im bardziej zła polityka, tym możliwe bardziej opłakane jej skutki. Od walki parlamentarnej do walki ulicznej (ze wszystkimi możliwymi jej następstwami), nie jest – jak wiadomo – specjalnie daleka droga. Rezerwy na poprawę polityki są zaś ogromne i – przynajmniej teoretycznie – niezbyt trudne do uruchomienia. Nie ma powodu, by z nich rezygnować, a przynajmniej walkowerem.

Strategia podstawiania nogi

Dlaczego polska polityka jest zła? Dlaczego obecnie, bardziej niż wcześniej, powszechnie odsądzamy naszych polityków od czci i wiary?
Czy dlatego, że władzę aktualnie sprawują postkomuniści? Z tą formacją przecież jeszcze niedawno rekordowa liczba Polaków wiązała nadzieje na profesjonalne rządzenie. Czy dlatego, że przestali nam się nagle podobać główni bohaterowie sceny politycznej, czy ich publiczne zachowania? Nic w tym względzie przecież specjalnie się nie zmieniło. Czy może dlatego, że alternatywą dla alternatywnego rządu Rokity i Platformy Obywatelskiej może być rząd Leppera i Samoobrony lub Giertycha i Ligi Polskich Rodzin? Taka możliwość rzeczywiście na wielu podziałała jak zimny prysznic. Ale tylko na chwilę. Nie są to więc przyczyny naprawdę zasadnicze.
Powszechne zniechęcenie polityką spowodowane jest brakiem jej efektywności. Obywatele (nie bez racji) boją się, że bez koniecznej poprawy jakości polityki będziemy doświadczać bolesnych dramatów (chociażby w służbie zdrowia), będziemy tracić szanse rozwojowe (związane chociażby z akcesją do UE), wreszcie utracimy nadzieję na pozytywne scenariusze życia w nowoczesnym, racjonalnie zarządzanym państwie. Dramatu dopełnia brak wiary, że kolejne wybory przyniosą poprawę, a nawet nie brakuje obaw, że mogą skutkować jeszcze większym bałaganem.
Politycy, szczególnie ci bardziej refleksyjni, zżymają się na ciągłe wytykanie im błędów, przypisywanie złych intencji czy odmawianie im kwalifikacji politycznych. Ich reakcja jest zrozumiała i subiektywnie uzasadniona. Poszczególne działania wielu polityków bywają przecież racjonalne, powodowane mogą być rzeczywistą dbałością o dobro wspólne, zaangażowanie zaś jest zwykle więcej niż przeciętne.
Co z tego jednak, jeśli efekty tego wysiłku są tak żenująco mierne.
Opinia, że dotychczasowy sposób uprawiania polityki nie ma sensu i należy go zmienić, zbywana jest najczęściej stwierdzeniem, że „takie są reguły gry w demokracji”. Na stawiane zarzuty politycy odpowiadają: „Robimy właśnie to, co powinniśmy robić”, „Zachowujemy się tak, jak postępują politycy w każdym innym demokratycznym kraju”.
Co z tego jednak, jeśli tego typu rutynowe zachowania nie są wystarczające ani nie prowadzą do pożądanego rezultatu. Sytuacja wydaje się zbieżna z przesłaniem wyrażonym w podpisie klasycznego już rysunku Andrzeja Mleczki przedstawiającego nosorożca kopulującego z żyrafą: „Obywatelu, pie… bez sensu”. Na cóż bowiem ten niebywały wysiłek naszych wybrańców, skoro nie przynosi on oczekiwanego pożytku i nikogo już nie satysfakcjonuje (nawet ich samych). Cóż z tego, że zdarzają się coś warte pojedyncze pomysły, jeśli giną one w oceanie totalnego bełkotu i zakłamania. Jeśli nawet uda się wyłowić jakieś rozsądne propozycje, to są one tak wzajemnie rozbieżne, że ich synteza czy realizacja którejkolwiek z nich nie jest możliwa. W konsekwencji nie ma żadnego pożytku nie tylko ze złych pomysłów (to na szczęście!), lecz również z dobrych.
Doskonałą tego egzemplifikacją były niedawne zabiegi wokół powołania rządu Marka Belki. Większość zgodnie tak bardzo nie chciała sierpniowych wyborów, że – gdyby nie zmiana stanowiska SdPl – dzięki swej niezgodności miałaby wakacyjne wybory. Uniknięcie tego scenariusza to bynajmniej nie efekt nagłego przyrostu rozsądku. Był to rezultat zimnej kalkulacji, który z interesem wspólnym (czy tzw. racją stanu) raczej nie miał wiele wspólnego.
Próby osiągnięcia ponadpartyjnego porozumienia są zwykle w naszym kraju równie bezproduktywne jak stosunek nosorożca z żyrafą i sprawiają obywatelom równie chorobliwą satysfakcję.

Narzekamy i nie poprawiamy

Czy warto bezproduktywnie licytować się, które rozwiązanie będzie „lekiem na całe zło” polskiej polityki? Wiadomo przecież z góry, że – jeśli miałoby być wprowadzone w obecnej atmosferze – żadne. Każde rozwiązanie (nawet te najlepsze i sprawdzające się gdzie innej) da się obejść, zaadaptować do własnych partykularnych potrzeb, a nawet „twórczo rozwinąć”.
Tak jak herbata nie stanie się słodsza jedynie w wyniku mieszania, tak bez zmiany mentalności (i składu!) klasy politycznej nie będzie ona ani etycznie lepsza, ani efektywniejsza. Choroba polskiej polityki (czy jak kto woli kryzys państwa), nie ma przecież wyłącznie (czy nawet głównie) charakteru instytucjonalnego. Nie wystarczy gorszej ordynacji zastąpić lepszą. Nie ma nawet żadnych gwarancji, że ta lepsza nie przyniesie jeszcze gorszych rezultatów. Przecież „kupienie” (w taki lub inny sposób) kilku czy kilkunastu tysięcy głosów niezbędnych do uzyskania mandatu w JOB wcale nie jest takie trudne. W tym sensie „zawodowych polityków”, którzy to potrafią, może starczyć nawet do obsadzenia połowy Sejmu i wyboru swojego marszałka.
Jednak, z drugiej strony, dlaczego upierać się przy gorszej proporcjonalnej ordynacji, skoro jest potencjalnie odpowiedniejsza, większościowa? Z tym że jej wprowadzenie wymaga nie tylko określonego przygotowania i ubezpieczenia, lecz także odpowiedniej reasekuracji. Dojrzała demokracja to przecież nie tylko forma. Ważna (o ile nie ważniejsza) jest jej treść. Żeby była efektywna, wymaga przede wszystkim rozsądku i odpowiedzialności. Demokracja jest ustrojem dla mas, ale aby efektywnie funkcjonować, musi mieć także swoją arystokrację (charakteru i intelektu).
By złą politykę zastąpić lepszą, trzeba przede wszystkim tego chcieć. Czy naprawdę chcą tego obywatele, coraz bardziej zdystansowani od polityki i gremialnie (w wyborach do europarlamentu na poziomie 80%) wybierający absencję? Czy naprawdę poprawy jakości polityki chcą (żyjący z niej) politycy? Czy „oralnymi technikami” – a przecież takie dominują – możliwa jest jej rzeczywista naprawa? Czy trwanie przy zasadzie Kargula (zmiana tak, ale pożytek z niej musi być po naszej stronie) nie przesądza o beznadziejności ponawianych inicjatyw?
Polityka nie jest dziedziną autonomiczną, jest ona emanacją warunków społecznych i ekonomicznych. Z drugiej jednak strony, stopień realnego wyemancypowania polityki od społeczeństwa jest ogromny (i chyba nadal się zwiększa?). Stąd chcąc naprawdę zmienić jakość polityki, nie można się koncentrować jedynie na niej samej, abstrahując od jej społecznego zaplecza. Naprawianie polityki to długi i skomplikowany proces, którego nie da się przyśpieszyć „cudownymi posunięciami”, nadzwyczajną socjotechniką, czy – tym bardziej – „rewolucyjną niecierpliwością” mas i ich charyzmatycznych przywódców. Im słabsza demokracja, tym większe zapotrzebowanie na „zbawicieli ludu”. Im ich więcej i im bardziej są popularni, tym gorsze rokowania dla demokracji.
Jedno nie podlega dyskusji – niemożliwa jest jakakolwiek naprawa polityki, bez ciągłego i żmudnego wysiłku jej naprawiania.

Pierwsza tabletka na polską chorobę

Nic tak nie sprzyja naprawie polityki jak umacnianie się „obywatelskiego społeczeństwa”. Ta oczywista i powszechnie głoszona prawda nie była dotąd i nie jest nadal przedmiotem zainteresowania ani aktywności polityków. Jakoś nie widać w tym zakresie szczególnych inicjatyw społecznych czy legislacyjnych. Podobnie jak nie było dotąd poważnych debat na temat edukacji (ostatnie raporty na ten temat pochodzą jeszcze z czasów PRL), społeczeństwa informatycznego czy narodowej strategii rozwoju. Nigdy też tak naprawdę politykom nie przeszkadzała coraz niższa frekwencja wyborcza. Zawsze najważniejszy był wynik naszego „politycznego plemienia”. Zwycięzców zaś się nie sądzi i zwycięzca bierze całą pulę. A po nas choćby potop.
Stąd gotowa sekwencja powtarzającego się cyklu: destrukcja aktualnej władzy, przyśpieszone wybory, trudności z wyłonieniem koalicyjnego rządu, problemy z rządzeniem i utrata społecznego poparcia, kolejne przyśpieszone wybory itd. Jak często jednak można przeprowadzać wybory? Jakiego udziału obywateli w wyborach można się spodziewać, jeśli będziemy je organizować kilka razy w roku?
Najpierw należałoby sprawić, aby i politykom, i obywatelom chciało się chcieć prawdziwych (nie pozorowanych) zmian. Ale same chęci też nie wystarczą.
Może (wyciągając wnioski z beznadziejności obecnej sytuacji) należałoby postulować, aby politycy sami zechcieli założyć sobie pewne wędzidło. Politycy powinni wzajemnie konkurować, przywilej władzy zaś powinien przypadać rzeczywiście najlepszym. Sztuczna ugoda (nawet motywowana najlepszymi intencjami) byłaby przecież nie mniej szkodliwa od obecnej bezproduktywnej swarliwości. Ale reguły tej konkurencyjności powinny przynajmniej dążyć do racjonalności i – przede wszystkim – być (przynajmniej trochę) czytelne dla wyborców.
Zamiast ośmieszania kolejnych inicjatyw, np. niedawnego listu intelektualistów, należałoby przedsięwziąć konstruktywny wysiłek służący odwróceniu niekorzystnej sytuacji. Rozsądnie byłoby zacząć od rozwiązań możliwych, niewymagających specjalnie wielkiego wysiłku.
Jedną z takich możliwości stwarza idea powołania Narodowego Centrum Studiów Strategicznych. Nic przecież bardziej nie doskwiera polskiej polityce niż brak „myślenia strategicznego”. Doraźność zabija rozsądek. Projekt uchwały w sprawie powołania centrum jest już złożony w Sejmie. Może on, wolą polityków (najlepiej jeszcze tego parlamentu), przekształcić się w ustawę konstytuującą ważną instytucję życia publicznego. Jeśli w wyniku (odpowiednio zaprogramowanej, czyli nie rutynowej) działalności Narodowego Centrum udałoby się zarysować przynajmniej „ramę istotnych strategicznie zadań „, wokół których powinny się koncentrować programy partyjne, ich jakość (i komunikatywność) musiałaby się zwiększyć. Politycy nie mieliby wtedy luksusu głoszenia czegokolwiek i bez jakiegokolwiek związku z faktami. Wyborcy zaś mieliby między czym – nie tylko kim – wybierać, czyli mieliby wreszcie powód do uczestniczenia w wyborach.
Trudniej dla partii politycznych i polityków to przecież lepiej (i bezpieczniej) dla obywateli. Aktywność polityczna nie jest obligatoryjna (na funkcjach politycznych i państwowych nie ma wakatów), stąd nie komfort polityków powinien być najważniejszy. Ponadto nie ma przecież lepszej recepty na wyborcze zwycięstwo ani lepszej gwarancji na utrzymanie władzy niż satysfakcjonująca obywateli polityka.

Autor jest doktorem socjologii, wiceprezesem Instytutu Pentor

Wydanie: 2004, 33/2004

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy