Niepodległość w zamrażarce

Niepodległość w zamrażarce

Odejście Nicoli Sturgeon tylko zaogni spór pomiędzy Szkocją a Londynem

Na konferencję prasową w swojej edynburskiej rezydencji weszła spóźniona kilkanaście minut, przepraszając zebranych tam dziennikarzy, że wezwała ich w środku ferii zimowych. Edukacja jest w Wielkiej Brytanii silnie zdecentralizowana (o czym więcej za chwilę), toteż kalendarze roku szkolnego są inne w poszczególnych częściach Królestwa. W ogóle podczas gdy na południu, w Londynie, dla reporterów i analityków był to raczej dzień jak co dzień, 15 lutego w Szkocji przejdzie do historii. Nicola Sturgeon, prawie od dekady premierka kraju, ubrana w czerwony garnitur ogłaszała rezygnację ze stanowiska. A wraz z tym spychała na dno politycznej szuflady marzenia o rychłym odłączeniu się Szkocji od reszty Wielkiej Brytanii.

Doprowadzić sprawę do końca

Z nią na czele zarówno same szkockie władze, jak i Szkocka Partia Narodowa (SNP) nabrały politycznego znaczenia. W przeciwieństwie do swojego poprzednika, Alexa Salmonda, który szeregi partii opuścił dwa lata temu, Sturgeon doskonale wiedziała, jak zaistnieć na krajowej, a momentami nawet międzynarodowej scenie politycznej. Salmond przeprowadził wprawdzie pierwsze w historii referendum niepodległościowe w 2014 r., ale je przegrał, a w codziennych zmaganiach uchodził raczej za mało kompetentnego negocjatora, który w konflikt z Westminsterem wdawał się wtedy, kiedy nie było trzeba, natomiast w sprawach dla Szkocji kluczowych był zdecydowanie zbyt uległy.

Nicola Sturgeon przez siedem lat była jego zastępczynią, lecz drogi tej dwójki rozeszły się w 2021 r., przy okazji oskarżeń pod adresem Salmonda. Byłemu premierowi zarzucano kilkanaście przestępstw o charakterze seksualnym, z gwałtem na czele. Ostatecznie sąd oczyścił go z zarzutów, ale w opinii części komentatorów wiele z tych spraw nie zostało właściwie przeanalizowanych przez prokuraturę. Salmond miał pretensje do Sturgeon o zarządzanie kryzysem wizerunkowym związanym ze śledztwem i w gniewie opuścił szeregi SNP, zakładając Albę, nową partię proniepodległościową, która jednak na razie jest w Szkocji politycznym planktonem bez poważnej reprezentacji w legislaturze jakiegokolwiek szczebla.

Sturgeon była na pewno znacznie bardziej aktywna publicznie i lepiej panowała nad przekazem wychodzącym z Bute House, jej biura w Edynburgu. Narracja wokół szkockiej polityki, którą wykreowała przez ostatnie lata, była wyrazista, chociaż mniej konfrontacyjna. Szkocja miała niebawem zaistnieć na mapie świata jako suwerenne państwo, aczkolwiek nie za wszelką cenę. Niepodległość pozostawała najważniejszym, wręcz egzystencjalnym celem SNP, lecz w codziennym zarządzaniu krajem nie mogła przykrywać ani anulować kwestii ważnych dla mieszkańców: edukacji, ochrony zdrowia, podatków czy handlu z resztą Europy.

Jako premierka Sturgeon bardzo szybko zmieniła styl rządzenia. Pompatyczne przemowy Salmonda zastąpione zostały szczerymi rozmowami z dziennikarzami, w których na każdym kroku podkreślała, że jest polityczką, ale jednocześnie zwykłym człowiekiem, ze wszystkimi tego faktu wadami i zaletami. Nawiązała do tego nawet w czasie wspomnianej pożegnalnej konferencji prasowej, mówiąc, że odchodzi, bo jest po prostu zmęczona tą pracą. Niepodległość – dodała – jest ważniejsza niż jakakolwiek jednostkowa kariera polityczna, ona sama ma nadzieję, że ktokolwiek przejmie stery po niej, doprowadzi sprawę do końca. Ona nie chce już tego robić, ma dość polaryzacji, która redukuje polityków do roli marionetek reprezentujących swoje partie. Z tego względu – stwierdziła – nikt już w polityce nie dostrzega człowieka w człowieku, a inni ludzie reagowali na nią alergicznie nie z powodu jej własnych poglądów, ale przez etykietki do niej przyklejone. Ton autentyczności, zapoczątkowany po wyborach w 2015 r., utrzymała zatem do końca. Gorzej z polityczną skutecznością i wyczuciem, które w tamtych czasach były uważane za jej główne zalety, jednak przerodziły się w ogromny wizerunkowy balast.

Od triumfu do komplikacji

Osiem lat temu zaczęła od wyborczego triumfu. W wyborach parlamentarnych SNP zdobyła 56 z 59 szkockich mandatów, a jej najwięksi rywale, laburzyści, tradycyjnie w Szkocji bardzo silni, zeszli z 40 miejsc w Westminsterze do zaledwie jednego. Był to oczywiście tylko jeden z przejawów ogromnego ogólnokrajowego kryzysu, który przeżywała wtedy Partia Pracy, a SNP miała paliwo z ruchu niepodległościowego i referendum przeprowadzonego rok wcześniej, ale wciąż to wynik więcej niż nokautujący. Ten sukces szybko stał się dla samej Sturgeon… ogromnym problemem. Jak zauważają publicyści tygodnika „New Statesman” Chris Deerin i Andrew Marr, co z tego, że ona sama biła rekordy popularności, a jej partia tłumnie zasiadała w londyńskim parlamencie, jeśli nie pchało to sprawy niepodległościowej do przodu ani o centymetr? W końcu SNP, pisze Deerin, istnieje tak naprawdę w jednym celu, zawartym zresztą w nazwie. Reprezentuje naród, ale nie brytyjski, tylko szkocki. A ten nie uzyska pełnej podmiotowości, dopóki nie odłączy się od Londynu i nie będzie mógł sam o sobie stanowić.

Sturgeon, polityczka bardzo pragmatyczna, wiedziała więc, że ten entuzjazm nie potrwa długo. SNP do wyborczego zwycięstwa wyniosła fala optymizmu co do powiększenia zakresu kompetencji Holyrood (siedziba szkockiego parlamentu – przyp. red.). Jedna kadencja bez chociażby najmniejszego sukcesu w tym względzie i cierpliwość elektoratu mogłaby się wyczerpać. Premierka szukała zatem dobrego momentu, żeby dodać gazu. Polityka jest jednak sztuką robienia odpowiednich rzeczy w odpowiednim czasie i niestety była już szkocka pierwsza minister padła ofiarą nadmiernej chęci przyśpieszenia.

Okazja, wydawałoby się, nadarzyła się sama. W czasie referendum brexitowego większość Brytyjczyków poparła rozwód z Brukselą, natomiast aż 62% Szkotów zagłosowało za pozostaniem w Unii Europejskiej. Nie było to specjalną sensacją, Szkocja zawsze była bardziej liberalna od reszty Królestwa, w dodatku kampania na rzecz wyjścia z UE oparta była na odkurzonych, mocno klaustrofobicznych nastrojach nostalgii za brytyjskim imperium, które akurat w Edynburgu czy Glasgow nigdy nie cieszyły się zbytnią popularnością. Sturgeon chciała więc upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Korzystając z jednoznacznie proeuropejskich deklaracji Szkotów przy wyborczej urnie, obiecała kolejne referendum niepodległościowe – w 2018 albo 2019 r. Zamysł był dość prosty: ponieważ Szkoci, w przeciwieństwie do Anglików, nie chcieli wychodzić z Unii, Sturgeon chciała ofiarować swoim wyborcom niepodległość jeszcze przed zawarciem porozumienia brexitowego. W ten sposób Wielka Brytania z Unii by wyszła, Szkocja by w niej pozostała i każdy byłby zadowolony.

Szybko jednak okazało się, że dla takiego działania nie ma poparcia w elektoracie. Wyborcy nie chcieli kolejnego referendum zaledwie pięć lat po poprzednim, nawet jeśli deklarowali poparcie dla kwestii niepodległościowej. Co innego bowiem zgadzać się z ideą, a co innego uważać wcielenie jej w życie za realne. Referendum ostatecznie się nie odbyło, głównie dlatego, że nawet w szeregach SNP nie było jednomyślności co do przeprowadzenia go właśnie wtedy. Od tego momentu kariera polityczna Nicoli Sturgeon zaczęła się komplikować.

Scenariusze dla Edynburga

Zeszła z wojennej ścieżki, coraz bardziej przekonana, że Westminster na kolejny plebiscyt zwyczajnie jej nie pozwoli. A bez tego straci mandat do rządzenia. Oliwy do ognia dolała decyzja Sądu Najwyższego z 2022 r., zakazująca Bute House przeprowadzania głosowania bez zgody brytyjskiego parlamentu. Wtedy stało się jasne, że w obecnym klimacie politycznym niepodległości nie da się uzyskać drogą referendalną. Pogrążeni w kryzysie torysi nie mogli sobie pozwolić na ryzyko przegrania tak ważnego głosowania, dlatego ucięli wszelkie formy dialogu z Edynburgiem.

Do tego doszła kontrowersja wokół wewnętrznej szkockiej legislacji dotyczącej prawnego traktowania osób zmieniających płeć. Szkoci obniżyli wiek graniczny przejścia tej procedury do 16 lat, odrzucili też konieczność posiadania opinii medycznej, na co Londyn absolutnie nie chciał i nadal nie chce się zgodzić, blokując inicjatywę ustawodawczą w Holyrood. Wbrew pozorom ma to w kontekście niepodległości znaczenie ogromne, bo po raz pierwszy od decentralizacji kraju przeprowadzonej w 1997 r. przez rząd Tony’ego Blaira Westminster tak aktywnie miesza się w krajową politykę Szkocji.

Nigdy wcześniej żaden projekt nowego prawa z zakresu devolved powers, kompetencji przeniesionych na szczebel lokalnych parlamentów, nie został zakwestionowany przez władze centralne. Szkocja mogła w sposób niezależny urządzać swoją służbę zdrowia, mieć nawet inny niż reszta Królestwa reżim sanitarny w czasie pandemii. Mogła inaczej formułować podstawy programowe w szkołach, a nawet studentom z innych krajów UE oferować przed brexitem bezzwrotne granty pokrywające 100% wysokości czesnego. Nie mogła jednak, jak się okazuje, zdecydować o zmianach prawnych w kwestiach tożsamości płciowej. Jeśli to było dla Westminsteru nie do przejścia, niepodległość, a nawet samo przeprowadzenie referendum, nagle wydało się co najwyżej majakiem na dalekim horyzoncie.

Sturgeon do końca się łudziła, lansując przez ostatni rok ideę „ukrytego referendum”. Za de facto głosowanie nad niepodległością miały posłużyć zaplanowane na 2025 r. wybory parlamentarne. Jeśli SNP uzyskałaby w nich ponad połowę wszystkich szkockich głosów, Sturgeon zamierzała uznać to za aprobatę elektoratu dla odłączenia się od Londynu i rozpocząć negocjacje na temat rozwodu północy i południa. Nawet jeśli ta kontrowersyjna strategia uzyska poparcie na zaplanowanym na koniec marca kongresie SNP, najpewniej napotka silny opór ze strony Londynu. Bez względu na to, kto będzie wtedy rządził Wielką Brytanią.

W tym procesie Sturgeon będzie uczestniczyć co najwyżej pasywnie. Usunęła się w cień dobrowolnie, prawdopodobnie dochodząc do wniosku, że sprawie niepodległościowej bardziej już szkodzi, niż pomaga. Przez ostatnie lata zaliczyła sporo sukcesów, znacząco polepszając dostęp Szkotów do opieki zdrowotnej i darmowej edukacji na wysokim poziomie. I w tym zawiera się paradoks, bo będąc bardzo dobrą w rządzeniu krajem, okazywała się za mało skuteczna w realizacji nadrzędnego celu. To, czy rozwiązywała codzienne problemy swoich wyborców, w gruncie rzeczy nikogo nie interesowało. Liczyło się tylko doprowadzenie do końca procesu niepodległościowego. Bez tego każdy lider SNP będzie politykiem niepełnym.

Co dalej w scenariuszu dla Edynburga? Najpewniej zaognienie konfliktu z Londynem. Polityka w Wielkiej Brytanii dawno pożegnała się z koncyliacyjnym podejściem  i cywilizowaną debatą. Brexit zbiera katastrofalne żniwo, krajowa gospodarka jako jedyna ze wszystkich państw G7 nie odnotowała w minionym roku żadnego wzrostu, a zdjęcia pustych półek w supermarketach coraz rzadziej są przesadzoną tabloidową sensacją, coraz częściej zaś codziennością mieszkańców Wysp. Rishi Sunak, choć radzi sobie lepiej od poprzedników, będzie najprawdopodobniej i tak ostatnim konserwatywnym premierem przez dłuższą chwilę, zwycięstwo laburzystów w wyborach (kiedykolwiek by się odbyły) wydaje się niezagrożone. Może więc to idealny moment na intensyfikację działań niepodległościowych? Z jednej strony, rzeczywiście można by tak sądzić. Z drugiej – nawet gdyby ktokolwiek w Londynie zechciał usiąść do rozmów, byłyby to rozmowy trudne, prawdopodobnie agresywne. O pokojowym rozwodzie nie ma teraz mowy również dlatego, że zdewastowana brexitem brytyjska gospodarka zwyczajnie Szkocji potrzebuje, i to bardzo. Wiedzą to torysi, wiedzą też laburzyści. Rekonstrukcja ekonomiczna kraju bez szkockiego wkładu będzie niemożliwa i chociażby z tego powodu nikt Szkotom nie pozwoli w najbliższych latach pójść na swoje.

Pytanie zatem, co się stanie z SNP, ugrupowaniem będącym partią jednej kwestii. Jeśli niepodległość znika z listy realnych celów, co na niej pozostaje? Oprócz oczywiście rządzenia krajem. Może więc na naszych oczach historia śmieje się z edynburskich polityków, bo przecież w sprawowaniu władzy doskonała była właśnie Nicola Sturgeon, która odeszła z powodu niepodległościowego zastoju. Szkotom będzie jej bardzo brakować. Ale jak bardzo, przekonają się najpewniej dopiero za kilka lat.

m.mazzini@tygodnikprzeglad.pl

Fot. AFP/East News

Wydanie: 09/2023, 2023

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy