W strefie śmierci

W strefie śmierci

Powyżej 7 tysięcy metrów temperatura spada do minus 45 stopni

Lodowate wichry, odmrożenia, samotna śmierć w górach. Wszystko to jest chlebem powszednim himalaistów – ludzi, którzy bez wahania rzucają wyzwanie groźnym ośmiotysięcznikom. Niektórzy giną. Inni przez całe życie wracają w Himalaje.
Morderczy finisz. Na wysokości 8000 m do płuc dociera już bardzo mało tlenu. Niedotlenienie organizmu, wyczerpanie i kłopoty z koncentracją. A do wierzchołka daleko. Nic nie jest ważniejsze od uchwytu, który himalaista wybija w lodzie. Od karbów, w które wpijają się zęby raków – uzbrojonych w kolce butów każdego himalaisty. Już tylko 100 m, 70, 50! A jednak nic jeszcze nie jest pewne. W historii himalaizmu liczne są przypadki zawracania spod samego szczytu.

Góra gór

Jedziemy bezdrożami Płaskowyżu Tybetańskiego. Spod opon ze świstem strzelają kamienie. Wraz z Christianem François, francuskim globtroterem, zmierzam do bazy po tybetańskiej stronie Everestu. Podróż przypomina rajd Camel Trophy. Samochód podskakuje niczym piłeczka pingpongowa. Nagle osuwamy się w dół. Nasza terenowa toyota wpada do rowu. Tragedia! Na szczęście jak spod ziemi wyrastają Tybetańczycy, którzy pomagają nam wyciągnąć wóz. To nie koniec kłopotów. Okazuje się, że rozleciała się dźwignia zwrotnicy w prawym kole. Kierowca – bosonogi Tybetańczyk – znajduje receptę. Elastyczną linką związuje drążek kierowniczy ze zwrotnicą i twierdzi, że możemy jechać.
Klasztor Rongbuk. Tutaj kończy się droga. Do bazy pod Everestem idziemy na piechotę. Dookoła księżycowy krajobraz. Nie widać ani Everestu, ani w ogóle niczego. Wszystko tonie we mgle. Wysokość 5100 m. Wiatr wiejący prosto w twarz utrudnia wędrówkę, a my wleczemy się wzdłuż rwącej himalajskiej rzeki. Baza położona jest o 100 m wyżej. Niewiele, ale na tej wysokości trudno skoordynować ruchy, więc posuwamy się w ślimaczym tempie. Kręci mi się w głowie. Zawiązanie sznurowadeł to wyzwanie. W końcu po trzech godzinach marszu docieramy do bazy.
Od kilku dni biwakuje tam amerykańsko-kanadyjska ekspedycja. Chcą się wspinać na Everest drogą przez północno-wschodnią grań. Kierownik wyprawy Michael Parfit czeka na jaki, które mają pomóc w przetransportowaniu ekwipunku w wyższe partie góry. Uczestnicy wyprawy aklimatyzują się już od trzech tygodni, ale Everestu jeszcze nie widzieli. Gęsta mgła nie podnosi się od miesiąca.
– Don’t worry – poklepuje mnie po plecach Edward, himalaista z USA. – Każdy pech musi w końcu minąć.
Edward ma 39 lat. Na co dzień jest pilotem. Dziesięć lat temu podczas rutynowej kontroli jednego z rezerwatów na Alasce jego samolot zapalił się i rozbił. Amerykanin cudem uratował życie, ale stracił obie nogi. Jednak nie zrezygnował z gór – wspina się w protezach. Zdobył już dwa ośmiotysięczniki – Annapurnę i Lhotse. Teraz chce wejść na najwyższy szczyt świata.
– Nic mnie nie powstrzyma – mówi. – Kiedy straciłem nogi, przyrzekłem sobie, że kiedyś tego dokonam. I tak się stanie. A wszystko zawdzięczam jemu – pokazuje palcem kolegę.
Tom Halvorson jest jednym z najlepszych ortopedów plastyków w Ameryce. Ze specjalnego tworzywa skonstruował dla Edwarda protezy, które nie tracą elastyczności nawet przy temperaturze minus 40 stopni.
Wieczorem kolacja przygotowana przez nepalskich przewodników. I rozmowy. Jeden z Amerykanów opowiada o wyprawie z 1999 r. – Szukaliśmy ciał George’a Leigh Mallory’ego i Andrew Irvine’a, według niektórych ekspertów pierwszych zdobywców góry gór. Zginęli na północno-wschodniej grani 8 czerwca 1924 r. Szmat czasu, ale zwłoki Mallory’ego udało się znaleźć. Był przymarznięty do skały na wysokości 8600 m. Wierzyć się nie chce, że przy tak skromnym wyposażeniu wspięli się tak wysoko!

Pogromcy gór

Noc jest mroźna. Stelaż namiotu wygina się w różne strony pod wpływem szalejącego wiatru. Zaczyna padać śnieg. Podgrzewam wnętrze świeczką i temperatura podnosi się o parę stopni. O świcie budzą mnie krzyki. Mgła się podniosła. Kto żyw w zachwyceniu wpatruje się w górującą nad nami ścianę Everestu. Nie ma czasu na rozmowy. Wszyscy analizują po raz kolejny strategię zdobycia góry, przez telefony satelitarne rozmawiają z rodzinami. My nie idziemy na szczyt. Nie tym razem. Z zazdrością patrzymy na gorączkujących się Amerykanów i Kanadyjczyków. W końcu chowamy się w namiotach i gadamy. Oczywiście o Polakach i ich słynnych zimowych wejściach. 22 listopada 1979 r., kiedy władze Nepalu wydały pozwolenie na rozpoczęcie pierwszej w historii himalaizmu zimowej wyprawy na najwyższy szczyt Ziemi. Na pierwszy ogień poszedł oczywiście Everest. Najwyższa góra świata została zdobyta w ekstremalnych warunkach przez Krzysztofa Wielickiego i Leszka Cichego.
– Gdyby to nie był Everest, nigdy byśmy nie weszli – powiedział przed ponad 20 laty Leszek Cichy. – Warto było. Tym wejściem zapoczątkowaliśmy nową erę w himalaizmie – twierdzi dziś Krzysztof Wielicki.
Padła wtedy pierwsza psychologiczna bariera niemożliwości. Kolejno padały następne – Manaslu, Dhaulagiri, Cho Oyu, Kanczendzonga, Annapurna, Lhotse. Wszystkie zdobyli Polacy.
– W zimowym himalaizmie potrzebna jest cierpliwość, którą nabywa się wraz z wiekiem i doświadczeniem – mówi zdobywca Korony Himalajów Krzysztof Wielicki. – Większe są skoki temperatur podczas przechodzenia ze strefy nasłonecznionej do obszaru pozostającego w cieniu, wiatr mocniej kłuje w twarz, przeraża przenikliwe zimno, dzień jest krótki, a śnieżna zawierucha zniechęca do marszu. Poza tym trudno brnąć pod górę przez zwały świeżego śniegu. Ale najgorsze jest przejście przez strefę śmierci. Powyżej 7000 m temperatura spada nawet do minus 45 stopni.
W zimowych warunkach, w rozrzedzonym powietrzu organizm człowieka funkcjonuje dwa razy gorzej niż podczas letnich ekspedycji. Spada wydolność, pojawiają się kłopoty z koncentracją. Organizm nie jest w stanie zregenerować się po najmniejszym choćby wysiłku.

Góry za dolary

W pierwszej połowie lat 90. na Everest zaczęły wchodzić tzw. wyprawy komercyjne. Przestano realizować cele sportowe, zaczęto spełniać marzenia ludzi, którzy chcieli choć raz w życiu stanąć na szczycie ośmiotysięcznika. Za marne 50 tys. dol. przewodnicy prowadzili, a czasami wręcz wciągali bogatych poszukiwaczy przygód na najwyższy szczyt świata. Za najskuteczniejszego organizatora takich przedsięwzięć uznawano wówczas Roba Halla – Nowozelandczyka, który w latach 1990-1996 wprowadził na górę gór aż 42 klientów. Jednak w końcu to właśnie jemu przydarzył się najstraszliwszy wypadek w historii komercyjnych wypraw. W maju 1996 r. Hall i szefowie trzech innych konkurencyjnych ekip zlekceważyli sygnały o nadchodzącej burzy. Efekty nie kazały na siebie czekać. Ludzie uwięzieni przez pogodę na dużej wysokości, miotani huraganowymi, mroźnymi wiatrami opadali z sił i ginęli jeden po drugim. Kiedy pogoda się poprawiła, na ścianie było 12 trupów. Wśród nich sam Hall.
Z czasem ceny zaczęły spadać. Dzisiaj można zdobyć Mount Everest już za 20 tys. dol. Rzecz jasna w towarzystwie mniej znanego przewodnika. W Polsce prekursorem takich przedsięwzięć jest Ryszard Pawłowski, trzykrotny zdobywca Everestu. Wiele lat temu zaproponowała mu pracę znana angielska agencja Himalayan Guides. Przyjął, zdobył doświadczenie i postanowił się usamodzielnić. W 1992 r. założył pierwszą w Polsce agencję zajmującą się organizowaniem komercyjnych wypraw. Działa do dziś, choć po tragedii z 1999 r. wielu wróżyło mu plajtę.
Pawłowski prowadził wtedy sporą grupę klientów. Wśród nich byli Polacy. Atakowali szczyt od strony tybetańskiej. Do góry szli w kilkudziesięciometrowych odstępach. Krucha północna ściana spowalniała tempo. Na grań północno-wschodnią dotarli o siódmej rano. Górę zdobyli i nadali z wierzchołka historyczną relację dla Radia Zet. Potem było coraz gorzej. Zerwał się silny wiatr i konieczna była szybka ewakuacja. Jacek Masełko i Tadeusz Kudelski schodzili jako pierwsi. Wciąż mieli zapas tlenu, który Pawłowskiemu skończył się już na podejściu. Pogoda pogarszała się z każdą minutą. Zadymka, wiejący prosto w oczy wiatr, błądzenie w białej ciemności – wszystko to uniemożliwiało zejście. W dodatku opady śniegu zacierały ślady. Pogubili się i w końcu każdy schodził indywidualnie. Poniżej Uskoku Pierwszego na wysokości 8500 m, w części grani, którą fachowcy nazywają Biwakiem Śmierci, Pawłowski dał za wygraną. Zawiadomił przez radiotelefon nepalskich przewodników z obozu drugiego, i postanowił poczekać na pomoc. Dwukrotnie widział zbliżające się światełka, które jednak znikały w zamieci. Wiedział, że to może być ostatni biwak w jego życiu.
Mimo wszystko przeżył. Spotkał szukających go Szerpów i znalazł Jacka Masełkę. Na tym jednak szczęście się skończyło. Wkrótce Szerpowie zeszli w dół, a Masełko z Pawłowskim postanowili poczekać na Kudelskiego. Nie doczekali się. Tadeusz Kudelski spadł między Pierwszym a Drugim Uskokiem. Zginął na miejscu. Mimo to Pawłowski się nie zniechęcił. Nadal organizuje ekspedycje.
– To jest moja praca – mówi. – Nie ma mowy o rezygnacji. W tym roku razem z grupą biznesmenów alpinistów wybieram się na kolejny ośmiotysięcznik.

•••
Wczesnym rankiem wgrzebujemy się z ciepłych śpiworów. Amerykanie i Kanadyjczycy już poszli. Gdzieś tam, w górze założą kolejny obóz, z którego, jeśli pogoda dopisze, zaatakują szczyt. Mój cel jest dużo skromniejszy. Tylko trekking. A może aż trekking? Powietrze jest przezroczyste, niebo lazurowobłękitne. Ruszamy. Na drodze w dół chowam do plecaka kamyk. Po raz ostatni spoglądam na ścianę Everestu. Kiedyś tu wrócę, by ostatecznie zmierzyć się z himalajskim gigantem. Musi się udać.

Droga na szczyt

W komercyjnych wyprawach organizowanych co roku przez Ryszarda Pawłowskiego wziąć udział może prawie każdy. Trzeba tylko wykazać się znajomością zasad wspinaczki i żelazną kondycją. Koszty wyprawy są wycenione w zależności od planowanej góry. Mało znany w Polsce ośmiotysięcznik Shishapangma (8013 m) można zdobyć już za 7 tys. dol. Cena obejmuje przelot, koszty pozwoleń, sprzęt i wyżywienie oraz wydatki związane z opłaceniem przewodnika.
Przed pochopnym wyruszaniem w Himalaje ostrzega jednak prof. Lech Korniszewski – lekarz i uczestnik wielu wypraw, m.in. na Mount Everest. W himalajskich ekspedycjach nie powinni brać udziału ludzie z problemami układu krążenia i układu oddychania oraz, o czym nie każdy wie, ludzie ze słabymi zębami. Każda źle założona plomba na wysokości 6000 m staje się narzędziem tortur. Do uzębienia dostają się maleńkie pęcherzyki gazu, które podnoszą ciśnienie. Uważać powinni także ludzie cierpiący na chorobę wysokogórską. Przyjmowanie takich leków jak popularny diamox nie rozwiązuje problemu. Ze zdobywania Himalajów eliminują także zaburzenia psychiczne i emocjonalne. Himalaista musi być odporny na stres i mieć silny instynkt życia. Bez niego nie ma szans.
Podstawowym zagrożeniem w himalaizmie jest oczywiście utrata ciepła. Niebezpieczne są też wywołana odbijającym się od śniegu słońcem ślepota śnieżna oraz niedotlenienie prowadzące często nawet do zgonu. Na porządku dziennym są odmrożenia. Te lżejsze dają o sobie znać jeszcze przez wiele lat – palce sinieją i czerwienieją na mrozie. Poważniejsze przypadki kończą się amputacją kończyn. Jednak dla zdobywcy himalajskiego ośmiotysięcznika największym wrogiem jest „strefa śmierci”. Rozciąga się ona powyżej 7000 m. Żeby przeżyć, trzeba się długo i starannie aklimatyzować w niższych partiach gór.

Wydanie: 2009, 38/2009

Kategorie: Świat

Komentarze

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy