Demokracja nie umarła, wyborczy cyrk startuje od nowa

Demokracja nie umarła, wyborczy cyrk startuje od nowa

November 10, 2022, Washington, D.C, USA: (NEW) Biden and Kamala Harris deliver remarks during a rally. November 10, 2022, Washington: USA: President of the United States Joe Biden and Vice President Kamala Harris deliver remarks during a rally following Election Day, The First Lady of the United States Jill Biden and Second Gentleman of the United States Doug Emhoff attend the event.,Image: 736628373, License: Rights-managed, Restrictions: , Model Release: no, Credit line: Kyle Mazza / Zuma Press / Forum

Choć republikanie nie mogą się pochwalić sukcesem, Trump znowu chce iść po władzę w Białym Domu Czy amerykańska demokracja chyli się ku upadkowi, a każdy tydzień przynosi nowe śmiertelne zagrożenie? W liberalnej i demokratycznej prasie zza oceanu czyta się podobne doniesienia przynajmniej od połowy 2015 r., nietrudno więc popaść w defetyzm i przerażenie. Czasami jednak, choć krytykowanie amerykańskiego systemu za jego coraz bardziej oligarchiczny kształt i liczne dysfunkcje jest całkowicie uzasadnione, panikarze muszą się przyznać do błędu. Tak jest dziś, po właśnie zakończonych midterms, wyborach uzupełniających w połowie kadencji. Kampanii wyborczej przed listopadowymi wyborami towarzyszyły po demokratycznej stronie rozgoryczenie i strach. Wśród analityków zaś panował konsensus, że republikanie – co gorsza, trumpowscy republikanie! – odniosą zdecydowane zwycięstwo. Mówiono o red wave, czerwonej fali (taki jest tradycyjny kolor Partii Republikańskiej), która miała się przetoczyć przez setki okręgów wyborczych w całym kraju. Nic podobnego się nie stało. Partia Joego Bidena utrzyma ważniejszą z obu izb Kongresu, czyli Senat – pytanie tylko, czy będzie miała przewagę jednego głosu, czy zachowa remis, i tak dający przewagę partii urzędującego prezydenta. Na dzień 17 listopada (wyniki spływają jeszcze z siedmiu okręgów) najbardziej prawdopodobny rezultat jest taki, że w Izbie Reprezentantów republikańska opozycja przejmie kontrolę. Będzie ona jednak ponadtrzykrotnie mniejsza, niż jeszcze przed wyborami szacował najpopularniejszy portal analityczny w USA, czyli FiveThirtyEight. Według prognoz bowiem Partia Republikańska miała zdobyć 230 miejsc i 25 mandatów przewagi, dziś kalkulacje mówią o 221 miejscach i siedmiu mandatach „do przodu”. Słowem, choć demokraci przegrywają walkę o Izbę Reprezentantów, czerwona fala nie nadeszła, a opozycja nie ma żadnych powodów do zadowolenia. Żeby zrozumieć, dlaczego w tym kontekście nawet przegrana w jednej izbie jest traktowana jako istotne zwycięstwo, trzeba pamiętać o długowiecznej tradycji: partia urzędującego prezydenta w wyborach uzupełniających zazwyczaj traci, a czasami przegrywa bardzo dotkliwie – choć oczywiście są wyjątki. Demokratom wróżono bolesną porażkę, bo notowania Joego Bidena są niemal najgorsze w historii. W porównaniu z poprzednimi prezydentami w tym momencie kadencji niższe poparcie miał tylko Ronald Reagan na początku lat 80. i Harry Truman w szczycie wojny koreańskiej. Był to oczywisty prognostyk porażki Partii Demokratycznej. Co pozwoliło uniknąć klęski? Wytłumaczeń jest kilka. Wobec powszechnego przekonania, że partia urzędującego prezydenta nie radzi sobie z inflacją, demokraci w kampanii postawili na populistyczną (i skuteczną, jak się okazało) taktykę strachu. Co to znaczy? Demokratyczni kandydaci przekonywali przez ostatnie miesiące, że ich porażka oznacza nie tyle dojście do władzy opozycji, ile dojście do władzy najbardziej radykalnych elementów w Partii Republikańskiej. Straszyli eksplozją przemocy politycznej (co zdawały się sugerować opublikowane akurat przed wyborami sondaże) i masowym podważaniem wyniku wyborów przez skrajną prawicę – wręcz sabotażem. Wzywali też do udziału w wyborach i hojnego wsparcia finansowego ich kandydatów przez wyborców, akcentując groźbę dalszego odbierania praw kobietom i mniejszościom wskutek ewentualnych kolejnych decyzji Sądu Najwyższego. Tu kontekstem była oczywiście niedawna decyzja, która zniosła ochronę prawa do przerywania ciąży na poziomie federalnym. A to było możliwe dzięki, kolokwialnie mówiąc, „upakowaniu” Sądu Najwyższego przez prezydenta Trumpa w poprzedniej kadencji. Demokraci stawiali więc swoich sympatyków pod ścianą: albo dacie nam swoje dolary i głosy, albo zapłacicie prawami kobiet, a my nic nie będziemy mogli dla was zrobić. Brutalne, ale efektywne. Jest jednak i inne wytłumaczenie. Sama republikańska prawica nie popisała się w tej kampanii. Część kandydatów popieranych przez Trumpa okazała się mało atrakcyjna dla wyborców. Nawet nie przez swój radykalizm czy ekstremistyczne pozycje – raczej przez dziwactwo i brak powagi. Wyborcy prawicy, co pokazuje przykład charyzmatycznego gubernatora Florydy Rona DeSantisa, nie boją się agresywnych demagogów. DeSantis, uznawany dziś za skuteczniejszą i bardziej zdyscyplinowaną inkarnację Trumpa sprzed kilku lat, wygrał swoją kampanię na Florydzie przewagą sięgającą 20% głosów. Problem republikanie mieli z tuzinami mniej znanych, kontrowersyjnych i ekscentrycznych nazwisk upchanych na listach w całym kraju. Podzielona na pół między trumpistów i bardziej tradycyjnych wolnorynkowych konserwatystów partia ma znów kłopot ze znalezieniem złotego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2022, 48/2022

Kategorie: Świat