Tag "amerykańska polityka"
Jankesi
Żyć można dla prawdy albo dla efektu. Dziś na ogół robimy wszystko dla efektu, gorączkowo próbując nadążyć za trendem. Takie skłonności czynią z człowieka idealnego kandydata na polityka. Czasy, gdy politycy zajmowali się przełamywaniem barier, a nie zdobywaniem poparcia poprzez pochlebstwa i fałszywe obietnice, już dawno minęły.
Bywa jednak, że coś jeszcze zaszeleści. Bardzo spodobał mi się Cornel West, który w amerykańskich wyborach próbował zdobyć nominację z ramienia zielonych – ciemnoskóry filozof, jazzman, nowojorski profesor. Błyskotliwy, przebojowy. Zapytany w rozmowie ze Stephenem Sackurem z BBC, co będzie po wyborach, odpowiedział: „Jeśli wygra Trump, będzie druga wojna domowa, jeśli wygra Biden, trzecia wojna światowa”. Ciekawe. Oczywiście Biden nie jest już kandydatem, ale nie zapominajmy, że Kamala Harris przyjęła namaszczenie właśnie z jego rąk. Nie będzie więc żadnym nadużyciem stwierdzenie, że jesteśmy wciąż na tym samym torze.
A gdzie szczęśliwa Ameryka, gdzie się podziała? Druga już wojna domowa na horyzoncie? Od dawna dużo się mówi na temat napięć, konfliktów, walki plemion politycznych. Przewidywania Westa nie są więc oderwane od rzeczywistości.
Ten tekst piszę z przekory
Człowiek z ambicji
Elon Musk dawno przestał być wyłącznie przedsiębiorcą. Ale kim jest teraz?
Wielu może się on wydawać postacią wieloformatową. Jednak twórca Tesli, Starlinka i SpaceX jest raczej figurą zbudowaną z kilku grubo ciosanych bloków. Przy czym ani geniusz, ani zmysł do zarabiania pieniędzy, ani obsesyjne pragnienie bycia zauważonym przez celebrytów, opisane szeroko chociażby przez „New York Timesa” w kontrowersyjnej sylwetce, nie jest najpotężniejszą składową jego osobowości. Elon Musk kocha skupiać na sobie uwagę, porywać się z motyką na słońce, prawić bon moty, że „chciałby umrzeć na Marsie, ale nie w trakcie lądowania”, lecz najbardziej motywuje go ambicja, która – śmiało można powiedzieć – przybrała rozmiary międzyplanetarne. A najgorsze, że nikt już nie wie, do czego owa ambicja prowadzi. I chyba nie wie tego sam Musk.
Ogon macha psem
Nie ma za bardzo sensu przytaczać tu długiej listy jego biznesowych i intelektualnych sukcesów, ale też nie powinno się ich deprecjonować. SpaceX jest dzisiaj właściwie jedynym narzędziem, za pomocą którego Zachód może jeszcze rywalizować w wyścigu kosmicznym z Chinami czy ostatnio z Indiami. Ten projekt jest dobrym przykładem współpracy rządu federalnego z sektorem prywatnym, bo z technologii i sprzętu spółki Muska korzysta dzisiaj NASA, a z drugiej strony to dzięki grantom państwowym firma w ogóle mogła się rozwinąć i stanąć na nogi. Nieco mniej kolorowo wygląda sytuacja Tesli, choć to też produkt, który zrewolucjonizował mobilność na całym świecie. Sprzedaż jednak spada, magazyny są zapchane, nawet Musk nie jest w stanie już rywalizować z zalewem tańszych i relatywnie niezłych elektryków z Chin. Do tego coraz więcej osób w USA i przede wszystkim decydentów w Białym Domu zaczyna się irytować na słowa miliardera i suflowaną przez niego neoliberalną agendę tzw. technooptymizmu.
Otóż Musk, podobnie jak zbliżeni do niego ideologicznie i finansowo inni magnaci z Doliny Krzemowej – Peter Thiel czy inwestor Marc Andreessen – uważa, że jakakolwiek ingerencja rządu w sektor technologiczny jest zawsze i w każdych warunkach zła. Władze powinny trzymać się z dala od szeroko rozumianej idei postępu, nie ingerować w monopole (które zresztą według Muska monopolami nie są), tylko pozwolić tłustym kotom dalej się bogacić.
Amerykańska demokracja w opałach
Fala nowej teorii spiskowej wzbiera i nic nie może jej zatrzymać
Korespondencja z USA
Huragan Milton uderzył we Florydę 9 października wieczorem czasu lokalnego, przynosząc wiatr o prędkości ponad 195 km/godz., tornada i zagrożenie powodziami. Wyrządzone przez niego straty dokładają się do spustoszeń po Helene, która zaatakowała 26 września. Cztery dni po jej uderzeniu w mediach dominowały informacje o rosnącej liczbie ofiar historycznych powodzi i usuwaniu szkód. Również o napływającej pomocy, w tym ze strony Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego (FEMA), która była na miejscu klęski już drugiego dnia, dostarczając m.in. satelity Starlink, by można było nawiązać kontakt z mieszkańcami rejonów odciętych od świata. Władze stanów dotkniętych żywiołem, zarówno demokraci, jak i republikanie, nie szczędzili słów uznania dla prezydenta Joego Bidena, podkreślając, że skontaktował się z nimi już po pierwszych wieściach o rozmiarach katastrofy. Chwalili go za to, że chciał zaczekać z wizytą, by służby nie musiały z jego powodu wstrzymywać czy opóźniać akcji ratunkowych.
Ale mamy rok wyborów, do tego niebywale zaciętych, i nie wszyscy widzą w kryzysie wyłącznie kryzys. Donald Trump widzi w nim szansę, której nie powinien zmarnować. Do zalanej Georgii przybył już w poniedziałek 30 września i, całkowicie ignorując fakty, informował Amerykę, że rząd zawiódł na wszystkich frontach. Nigdzie śladu FEMA, a zdesperowani gubernatorzy nie mogą się dodzwonić do prezydenta. Nim wyjechał, w mediach społecznościowych pojawiło się zdjęcie, jak w odblaskowej kamizelce brnie przez zalaną ulicę.
Jeszcze tego samego dnia widzowie Fox News usłyszeli od prezenterki Laury Ingraham, że za „absolutnie katastrofalną” odpowiedzią rządu na kataklizm stoją „regulacje DEI” (Diversity, Equality, Inclusion – Różnorodność, Równość, Inkluzywność), które dla demokratów są ważniejsze od ratowania ludzkiego życia. Teoria o umyślnej bezczynności rządu rozpanoszyła się na prawicy i sprowokowała emocjonalną reakcję prezydenta Bidena. „On kłamie! – odniósł się do wypowiedzi Trumpa poruszony do żywego. – Nie mam pojęcia, dlaczego to robi. Doprowadza mnie to do wściekłości nie dlatego, że zależy mi na tym, co on myśli o mnie, ale przez to, co przekazuje ludziom w palącej potrzebie. Insynuuje, że nie robimy wszystkiego, co w naszej mocy. A my to robimy!”.
A kiedy przyjdą cię wymienić…
MAGA jednak wie swoje. Fala nowej teorii spiskowej wzbiera i nic nie może jej powstrzymać. Ani solidarność z Bidenem republikańskich gubernatorów zalanych stanów, ani wypowiedzi samych powodzian oburzonych atakami na Biały Dom, ani doniesienia, że powodziowa fotografia Trumpa jest fałszywką wygenerowaną przez sztuczną inteligencję – rzecz potwierdzona przez ekspertów. Najmniej przejmuje się tym, że konstrukcja nowej antyrządowej narracji do złudzenia przypomina scenariusz realizowany przez prawicę po tragicznych pożarach na hawajskiej wyspie Maui w sierpniu 2023 r. I że bezpodstawność oskarżeń wysuwanych przeciw służbom rządowym została wtedy dowiedziona.
Dla postronnego obserwatora najciekawszy jest oczywiście wątek DEI. Wklejony do akcji ratunkowej wygląda absurdalnie. Jednak nie dla wyznawców teorii spiskowych. Oni od dawna już wiedzą, że pieniądze z funduszy ratunkowych rozdawane są na dzień dobry gejom, migrantom i osobom kolorowym. Rząd, nawet gdyby chciał, nie ma potem z czego pomóc „normalnym obywatelom”.
Kilka dni później republikanka Marjorie Taylor Greene,
Każda wojna jest błędem
Ludzie są zdolni do współpracy i altruizmu tak samo jak do przemocy i konfliktów
Viggo Mortensen – najbardziej znany z roli Aragorna w trylogii „Władca Pierścieni” w reżyserii Petera Jacksona. Trzykrotnie nominowany do Oscara za role w filmach „Wschodnie obietnice” (2007), „Captain Fantastic” (2016) i „Green Book” (2018). W 2020 r. zadebiutował jako reżyser filmem „Jeszcze jest czas”. „The Dead Don’t Hurt” (2024) to drugi wyreżyserowany przez niego film, do którego napisał również scenariusz, muzykę i zagrał w nim główną rolę. Film trafi do polskich kin 18 października.
W jednej scenie „The Dead Don’t Hurt” mała Vivienne pyta, dlaczego mężczyźni ciągle ze sobą walczą. No właśnie? Dlaczego wojna stała się naszą obsesją, codziennością?
– Cóż, ten film powstał w odpowiedzi na to pytanie. Niektórzy mówią, że to kino z ducha antywojenne, nie chciałem jednak startować z żadnego ideologicznego pułapu. Po prostu opowiadam o młodej, ciekawej życia dziewczynie, przenikliwej obserwatorce, która zastanawia się, dlaczego jej ojciec poszedł na wojnę. I chociaż dla niej to pytanie naturalne, jej matce trudno na nie odpowiedzieć. Co więcej, Vivienne poznaje historię Joanny d’Arc i pyta, czy kobiety robią to samo. Matka nie może dłużej milczeć i ukrywać prawdy przed córką.
Ja nie znam odpowiedzi na te pytania. Może nikt na świecie ich nie zna. Zawsze tak było i niestety możliwe, że zawsze tak będzie. Jesteśmy zdolni do dobroci, do współczucia i zrozumienia siebie nawzajem, ale niepotrzebnie robimy ten krok do tyłu. Może ze strachu przed drugim człowiekiem? A może to kwestia popędu, który każe nam kontrolować innych? Człowiek u władzy przekonuje drugiego człowieka do walki, do wojny w jego imieniu.
Te pytania nasuwają się same: „Dlaczego to wszystko – wojna w Ukrainie, ludobójstwo w Gazie – już nie może się skończyć?”. Chyba każdy z nas boi się wojny.
– To wydaje się aż niewiarygodne. Byłem w Ukrainie na samym początku tej wojny, kiedy weszli Rosjanie. Znajomy pojechał tam małym busem. Zabraliśmy do Hiszpanii kilka osób – kobiety z dziećmi. Nie myślałem wtedy, że będzie to trwało latami.
Holger, twój bohater, to człowiek, dla którego wojna jest misją, obowiązkiem. Od razu to mówi: „Muszę tam jechać”. Vivienne przekonuje go, że to nie jego sprawa, nie jego kraj – bo przecież przyjechał do Ameryki z Danii – nie musi za niego walczyć. On stwierdza: „Teraz jest już mój, to walka o słuszną sprawę”.
– W Ukrainie trwa pobór do wojska, ale słyszałem o wielu młodych mężczyznach, którzy sami z siebie ruszyli na front, zgłosili się na ochotnika. Nie tylko Ukraińcy, ale i obcokrajowcy walczą w tej wojnie. Nie chcę mówić za nich, ale może robią to ze względów moralnych? Bo uważają, że tak trzeba, że jest to gest w słusznej sprawie; rodzaj odpowiedzialności. Podobnie jest z Holgerem, który sądzi, że pójście na wojnę to jedyna stosowna decyzja. Tłumaczy to tym, że jest dobrym żołnierzem, ma doświadczenie, może się przydać i pomóc. Jak zauważyłeś już wcześniej, Holger stwierdza w pewnym momencie: „To słuszna sprawa, to walka przeciwko niewolnictwu”. Ale ostatecznie, niezależnie od intencji i tego, jak szlachetne by one były, każda wojna jest błędem. Każda powoduje wiele smutku i zniszczeń. Na pytanie Vivienne, jak tam było, Holger odpowiada: „Za długo, nie tak, jak się spodziewałem”.
Tłem twojego filmu jest wojna secesyjna – zakończona ponad 150 lat temu wojna domowa. Pamięć o tym wydarzeniu nadal jest żywa wśród Amerykanów.
Podzwonne dla starej gwardii
W wyborach prezydenckich debiutuje nowa prawica, która zmienia kurs amerykańskiego konserwatyzmu
Korespondencja z USA
Konwencje partyjne odbywające się latem w roku wyborów to w dzisiejszych czasach przede wszystkim wielka feta z udziałem partyjnej wierchuszki i występami celebrytów. Mamy oczywiście liczenie głosów i uroczyste ogłaszanie, kogo partia nominuje na kandydata w wyborach, ale to tylko formalność. Od 1912 r. kandydata wyłania nie partia – a stąd wzięła się tradycja organizowania konwencji, na której zapadała taka decyzja – lecz trwające kilka miesięcy prawybory. Od konwencji oczekuje się głównie tego, że zmobilizuje bazę wyborczą i przedstawi szerszej publiczności kandydata na wiceprezydenta. Jego wybór bowiem jest już subiektywny i niedemokratyczny, odbywa się za zamkniętymi drzwiami.
W atmosferze widowiska reżyserowanego przez najlepszych speców z branży i momentami przypominającego raczej biletowaną imprezę rozrywkową niż zjazd partii łatwo zapomnieć, że konwencja służy innym celom. Organizowana w tej formie raz na cztery lata, wprowadza do publicznej świadomości nowe nazwiska warte zapamiętania, poza tym jest swoistym przeglądem platform i stanowisk kładących podwaliny pod partyjny światopogląd i zaplecze programowe. Młodym mówcą na konwencji demokratów w 2004 r. był Barack Obama, który cztery lata później został prezydentem. Konwencje z lat 2016 (wyścig między Hillary Clinton a Donaldem Trumpem) oraz 2020 (Donald Trump kontra Joe Biden) ujawniły osłabiające partie rozłamy i walki frakcji. W 2016 r. w poważnym kryzysie tożsamości byli demokraci, cztery lata później republikanie.
Zmiana kursu
Od czasu do czasu, raz na kilka dekad, jesteśmy w czasie konwencji świadkami czegoś jeszcze innego – propozycji na tyle zasadniczej zmiany kursu, że nowe oblicze partii może się stać wręcz nierozpoznawalne dla jej własnego elektoratu. Tak było w roku 1996 w Chicago podczas konwencji demokratów. Ubiegający się o reelekcję Bill Clinton przedstawił wówczas wizję rozwoju państwa promującą oportunizm ekonomiczny kosztem interesu grup, które demokraci tradycyjnie reprezentowali. Przypieczętował tę zmianę podpisaniem kilka dni później sławetnej reformy systemu pomocy socjalnej, która drastycznie przedefiniowała rolę w nim i stopień zaangażowania państwa. Jej skutkiem, choć widocznym dopiero po kilkunastu latach, było nasilenie się biedy, zwłaszcza wśród dzieci, przy historycznym wzroście nierówności ekonomicznych. Drugim skutkiem była wymiana pasażerów pędzącego w nowym kierunku pociągu demokratów. Masowo zaczęli z niego wysiadać prowincjusze i niebieskie kołnierzyki, ustępując miejsca bardziej majętnym i wykształconym mieszczuchom. Trend ten utrzymuje się do dziś.
Rok 2024 przyniósł nam podobne przeobrażenie,
Po debacie remis
Kamala Harris wygrała lepszym rzemiosłem, ale niezdecydowanych wyborców nikt jeszcze nie przekonał
W kampanii wyborczej w USA Kamala Harris i Donald Trump spotkali się po raz pierwszy. To znaczy, nie tylko pierwszy raz mogli się zmierzyć na zorganizowanej w Filadelfii przez telewizję ABC debacie, ale w ogóle po raz pierwszy uścisnęli sobie dłonie (z inicjatywy Harris). Nadzieje na elektryzujący pojedynek – nie tylko z tego powodu – były zatem wysokie. Na pewno także pompowały je amerykańskie media, które obiecywały widzom „historyczne” starcie. Jak gdyby kampania, w której jeden kandydat się poddał, a drugi ledwo uszedł z życiem z zamachu, nie była sama w sobie dość emocjonująca i wyjątkowa.
Historycznego starcia nie było, powiedzmy to otwarcie. Pierwsza (i być może ostatnia) debata Trump-Harris była pokazem nie wirtuozerii i polotu, ale politycznego rzemiosła. I jeśli coś dobrze unaoczniła, to cele, które postawiły sobie sztaby wyborcze.
Format tego starcia – a nawet bardziej prezentacji, bo o realnej debacie trudno tu mówić – jest od dawna znany. Amerykańskie debaty prezydenckie są plebiscytem na człowieka, który, ubiegając się o najważniejszy urząd na świecie, najskuteczniej będzie udawał, że ma te same zmartwienia, co bezrobotny z Ohio, górnik i gospodyni domowa z Pensylwanii, świeżo upieczona absolwentka uczelni w Georgii i właściciel warsztatu samochodowego w Arizonie. W tak ustawionym konkursie Kamala Harris i Donald Trump mogli wypaść tylko źle, bardzo źle lub przeciętnie.
Z jednej strony, córka profesorów (do tego nieutrzymująca kontaktu z ojcem), robiąca karierę prawniczą i polityczną w zamożnej Kalifornii. Z drugiej – syn dewelopera milionera, robiący karierę na styku biznesu i telewizyjnego celebryctwa w Nowym Jorku.
Na szczęście dla nich obojga po tematyce gospodarczej i tym, co zwykło się w amerykańskiej retoryce wyborczej nazywać „sprawami chleba” czy „ekonomią kuchennego stołu”, wystarczyło się prześlizgnąć. Moderatorzy debaty nie byli przesadnie zainteresowani dochodzeniem do sedna poglądów i stanowisk kandydatów w sprawie inflacji, stagnacji płac realnych, coraz mniejszej dostępności mieszkań itd. I to mimo że – jak wskazują najnowsze badania Pew Research Center – gospodarka jest tematem, który jako ważny przed wyborami wskazuje najwięcej wyborców, bo aż 81%.
Decydujące stany
Dzięki temu jednak oba sztaby mogły się podjąć zadania, które przed tą debatą sobie postawiły. Celem występu w ABC dla Trumpa i Harris nie była przecież prezentacja programu czy rozwiązań dla Ameryki, o co trudno też mieć do nich pretensje w tego typu formacie. Kandydaci spotkali się nie w celu debatowania, ale by wbić widzom do głowy swoje „przekazy dnia”. Z nadzieją, że dotrą do tych mniej więcej 2% niezdecydowanych jeszcze wyborców w najważniejszych stanach wahających się (jak kluczowa dla zwycięstwa Pensylwania, a za nią Georgia i Karolina Północna). Czyli, choć widownię debaty liczyć można w dziesiątkach milionów, a na świecie pewnie i w setkach, w rzeczywistości Trump i Harris bili się o oczy, uszy i serca zaledwie tysięcy ludzi niezbędnych do zwycięstwa.
Z jakimi opowieściami przyszli dla nich na tę debatę? Demokratom od początku tej kampanii, nawet jeszcze zanim doszło do wymiany Bidena na Harris, zależało na jednym. Aby uczynić z wyścigu wyborczego referendum na temat prezydenta – nie tego obecnego, Bidena, lecz Trumpa. Jedyna droga do zwycięstwa, jaką widział przed Bidenem/Harris demokratyczny sztab, to zrobienie kampanii o kimś innym – to znaczy o Trumpie oczywiście. Pod osąd Amerykanów miały pójść jego charakter, kłopoty z prawem, sympatia do dyktatorów i autokratów, zakłamanie i niepopularna decyzja Sądu Najwyższego o delegalizacji aborcji na poziomie federalnym.
Czy w Ameryce idealizm może pokonać pragmatyzm?
Ideologiczne zaklinanie rzeczywistości nie przekona Amerykanów, że jest świetnie, jeśli nie odczuwają tego w portfelach.
Zaczynamy się oswajać z trzęsieniem ziemi w amerykańskiej polityce, jakim było wycofanie się Joego Bidena z walki o reelekcję na stanowisko prezydenta USA. Ta szokująca decyzja wydaje się nagła, ale jest zwieńczeniem procesu. Już w grudniu ub.r. zaangażowany w kampanie wyborcze od 1968 r. Harold Meyerson otwarcie mówił o kryzysie przywództwa po stronie demokratów. Kryzysie spowodowanym niesłyszalnością głosu prezydenta Bidena, którą rozumieć należało zarówno przenośnie, jak i dosłownie. Tym niesłyszalnym głosem Biden nie był w stanie przekonująco uargumentować korzystnych dla Amerykanów zmian, które wprowadził i zamierza wprowadzić. Nie był w stanie ogłosić wydobycia amerykańskiej gospodarki z popandemicznego kryzysu. Meyerson wskazywał to w wywiadzie udzielonym magazynowi „The Nation”, zwracając jednocześnie uwagę na niekorzystne dla Bidena trendy unaoczniane przez ośrodki badań opinii publicznej sprzyjające demokratom. Trendy te pokazywały, że Biden przegrywa z Donaldem Trumpem nawet w grupach wyborców tradycyjnie głosujących na demokratów, takich jak ludzie młodzi, samotne matki, mniejszości rasowe (z wyjątkiem Azjatów). Notabene Czytelnicy PRZEGLĄDU mogą odczuwać satysfakcję, bo jako jedyni w Polsce mieli możliwość zapoznania się z fragmentami tego w pewnym sensie proroczego wywiadu („Demokraci lunatykują ku zwycięstwu Trumpa”, 8 stycznia 2024).
Politolodzy, dziennikarze i wszyscy interesujący się polityką zadają sobie obecnie pytanie, czy Kamala Harris dysponuje na tyle donośnym głosem, aby została usłyszana i odwróciła niekorzystne trendy. Czy jej pochodzenie, osobowość, poglądy i program okażą się na tyle poważnymi atutami, aby pokonać byłego prezydenta Trumpa? Czy w końcu jej zdolności retoryczno-perswazyjne dorównują Barackowi Obamie w najlepszych latach, bo wielu podziela opinię, że tylko w takiej formie oratorskiej można myśleć o odniesieniu zwycięstwa nad Trumpem. A ten ma się obecnie za człowieka ocalonego boską ręką. Herosa, który kulom się nie kłania. Nie jest w tym myśleniu odosobniony, podzielają je miliony amerykańskich wyborców.
Zatrzymajmy się na chwilę przy poglądach Harris, które przekładają się na ofertę programową. W polityce zagranicznej jej zapatrywania nie są jasno zdefiniowane. Dotychczasowa kariera kandydatki koncentrowała się na zagadnieniach z dziedziny polityki wewnętrznej. W wystąpieniach na forum międzynarodowym odzwierciedlała poglądy swojego zwierzchnika. Zresztą taka była jej rola i taki obowiązek. Wiceprezydent nie jest znaczącą figurą w amerykańskim systemie politycznym, tak długo, jak urzędujący prezydent żyje i cieszy się zdrowiem. Z trzema zastrzeżeniami. Po pierwsze, wiceprezydent jest przewodniczącym Senatu i dysponuje głosem rozstrzygającym w wypadku równego rozłożenia głosów w określonej sprawie (Harris korzystała w trakcie swojej kadencji z tego uprawnienia). Po drugie, stanowisko wiceprezydenta jest dogodną platformą do ubiegania się o prezydenturę, gdy urzędujący prezydent odbędzie dwie kadencje. Po trzecie, wiceprezydent ogłasza wyniki wyborów prezydenckich na poziomie federalnym. Ta mało znacząca, wydawałoby się, funkcja, sprowadzająca się do przeliczenia głosów elektorskich i oficjalnego przedstawienia ich opinii publicznej, okazała się kluczowa pod koniec kadencji Trumpa. Ustępujący wiceprezydent Mike Pence, poddany przez Trumpa silnej presji, potrafił się jej oprzeć. Ogłosił prawdziwe wyniki, podpisując tym na siebie wyrok śmierci w obozie MAGA (skrót hasła wyborczego pierwszej kampanii Trumpa, Make America Great Again, określający jego zwolenników). Nie przeszkadza to, rzecz jasna, Trumpowi w kontynuowaniu narracji o „skradzionych” wyborach.
Wracając do kwestii polityki zagranicznej Harris, można zakładać kontynuację linii Bidena. Naturalnie z pewnymi niuansami, trochę inaczej rozłożonymi akcentami. Nieco ostrożniej i mądrzej może wyglądać amerykańska polityka bliskowschodnia z uwagi na osobę Philipa Gordona, przymierzanego do stanowiska doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego. Gordon jest autorem rozumnej książki o wiele mówiącym tytule „Przegrywając długą grę. Zwodnicza obietnica zmian rządów na Bliskim Wschodzie” („Losing the Long Game: The False Promise of Regime Change in the Middle East”). Z pewnością niezachwiane pozostanie poparcie dla Izraela w ogólności oraz w prowadzonej przez ten kraj wojnie w Gazie. Jednak z mocniejszym naciskiem na poszanowanie praw ludności cywilnej, czemu Harris już dała wyraz. W kwestii Ukrainy wypowiedziała się na konferencji bezpieczeństwa w Monachium, gdzie zabrała głos pod nieobecność prezydenta Bidena. Podkreślała wagę obowiązywania prawa międzynarodowego. „Żaden naród nie jest bezpieczny w świecie, w którym jeden kraj może pogwałcić suwerenność i integralność terytorialną drugiego, w którym zbrodnie przeciwko ludzkości są popełniane bezkarnie, w którym nikt nie przeciwstawia się państwu o imperialistycznych ambicjach. (…) Naszą odpowiedzią na rosyjską inwazję jest ukazanie zbiorowego przywiązania do międzynarodowych reguł i norm. Reguł i norm, które – od końca II wojny światowej – zapewniły bezprecedensowe bezpieczeństwo i dobrobyt nie tylko Amerykanom, nie tylko Europejczykom, ale ludziom na całym świecie”.
Kwestia przywiązania do reguł jest kluczowa dla Harris także w polityce wewnętrznej, w której przeciwstawia się dyskryminacji rasowej, popiera małżeństwa osób tej samej płci, opowiada się za prawem kobiet do przerywania ciąży, za płacą minimalną ustanawianą na poziomie federalnym, za powszechną służbą zdrowia. Zasadnicza pozostaje jednak sprawa utrzymania Ameryki jako państwa nomokratycznego – opartego na zasadach i prawie. Jak się wyraziła, „wierność rządom prawa to fundament naszej demokracji”. Nie ulega wątpliwości, że pomimo zmiany kandydata centralny temat obecnej kampanii wyborczej po stronie demokratów się nie zmieni. Ów centralny temat zdefiniował jeden z najbliższych doradców prezydenta Bidena Mike Donilon. W jego ujęciu obecne wybory w Stanach Zjednoczonych są batalią w obronie ustroju demokratycznego. Takie ujęcie ma dawać przewagę demokratom, ponieważ zakłada ono, że nie jest możliwe, aby większość Amerykanów zagłosowała na człowieka, który dokonał zamachu na amerykańską demokrację i nie chciał pokojowo przekazać władzy po przegranych wyborach.
Pojawia się zatem zasadnicze pytanie: czy prawdziwie wzniosła idea obrony demokracji, połączona z wyłonieniem nowej kandydatki, dużo młodszej od obecnego prezydenta, oraz zestawem haseł o charakterze obyczajowym i socjalnym może wziąć górę nad pragmatyzmem Amerykanów, który w większym stopniu uosabia Trump? Faktem jest, że były prezydent w trakcie kadencji nieraz demonstrował swój luźny stosunek do reguł prawnych i jest to zasadniczy punkt odróżniający od niego nową kandydatkę demokratów. Weźmy wzmiankowany wcześniej polityczny nacisk wywierany na Pence’a. Nie jest tajemnicą, że Trump dąży do budowy silnego, osobistego przywództwa i podziwia liderów politycznych, którym udało się zbudować tego typu pozycję.
Nie przeszkadza mu przy tym naruszanie przez nich prawa. Tak jest w przypadku chwalonego przez niego Viktora Orbána, tak jest w przypadku Władimira Putina i tak jest w przypadku Xi Jinpinga.
Prof. UJ dr hab. Piotr Kimla jest pracownikiem Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Jagiellońskiego
Niechciana pamięć
Trzecia rocznica ucieczki Amerykanów z Afganistanu.
Powiedzieć, że ktokolwiek „obchodził” w USA trzecią rocznicę ostatecznego zakończenia amerykańskiej wojny w Afganistanie, byłoby sporą przesadą. Temat stał się okazją do rocznicowych esejów w magazynach poświęconych sprawom międzynarodowym, seminarium naukowego i paru wpisów na platformie X. Część mediów odnotowała, że talibowie urządzili paradę wojskową, chwaląc się sprzętem niemal bez walki oddanym przez wczorajszych okupantów i uciekającą afgańską armię. Pojawiły się pojedyncze reportaże o trudnym losie Afgańczyków. W tym niedoszłych uchodźców, dla których wciąż nie ma łatwej drogi poszukiwania azylu w Stanach. Jednak Amerykanie mogą przypomnieć sobie najdłuższą wojnę w historii USA głównie dlatego, że służy teraz jako pretekst do przedwyborczych ataków.
Prawicowa stacja Fox News grzmi, że to przez Bidena i Harris Rosja dokonała inwazji na Ukrainę w 2022 r. Gdyby bowiem USA nie „porzuciły” Afganistanu, Putin by się przestraszył i nie najechał swojego sąsiada ledwie kilka miesięcy później. Jeszcze mocniejszych słów używa gwiazda amerykańskich konserwatystów i kandydat na wiceprezydenta u boku Donalda Trumpa, J.D. Vance. Na wiecu w Karolinie Północnej mówił, że Kamala Harris dopuściła się w 2021 r. „zdrady”, Ameryka zaś doznała największego upokorzenia od czasów Sajgonu. Trump lapidarnie dodaje, że wraz z prezydenturą Bidena zaczął się „sezon na Amerykę” i każdy może w USA walić, ile chce. Słowem się nie zająknął, że sam zainicjował negocjacje z talibami w formacie z Ad-Dauhy, które doprowadziły do zakończenia amerykańskiej okupacji.
Fakt, że prawica atakuje Bidena za wycofanie się z Afganistanu, choć to samo obiecywał Trump, jest dobrą ilustracją problemu USA z tą wojną. W wyobraźni publicznej ścierają się jej dwie niedające się pogodzić wizje. I w przeciwieństwie do inwazji na Wietnam czy Irak, których mało kto chce bronić (albo wojny koreańskiej, o której niewiele osób pamięta), Afganistan jest niezabliźnioną raną w amerykańskiej pamięci.
Wojny sprawiedliwa i wieczna.
Te dwie sprzeczne wizje to wojna sprawiedliwa i wieczna wojna. Wedle pierwszej w przeciwieństwie do innych konfliktów zbrojnych XX i XXI w. amerykański atak na Afganistan cieszył się międzynarodowym poparciem i uzyskał mandat Rady Bezpieczeństwa ONZ. Nawet Władimir Putin, wówczas nowy prezydent Federacji Rosyjskiej, gotów był Amerykanów poprzeć. Co więcej, militarnie Afganistan okazał się zwycięstwem. Przynajmniej na początku. Amerykanie zaś nie musieli się uciekać do zakłamanej propagandy, żeby uzasadnić tę wojnę.
Nawet długoletnia okupacja i powoływanie kolejnych marionetkowych rządów w Kabulu są w wizji wojny sprawiedliwej uzasadnione. Przecież im dłużej Amerykanie stacjonowali w Afganistanie, tym więcej dziewczynek udało się posłać do szkoły, więcej kobiet zrobiło karierę i więcej młodych Afgańczyków zetknęło się z kulturą Zachodu. Każdy kolejny rok miał przybliżać moment, w którym rzeczywiście między Kabulem a Heratem, Mazar-i-Szarif i Kandaharem powstanie społeczeństwo obywatelskie i spójne świeckie państwo.
„Jeśli jednak wojna w Afganistanie była taka dobra, to właściwie dlaczego należało ją kończyć?”, brzmią logiczne wnioski z doprowadzonej do skrajności opowieści o wojnie sprawiedliwej. Tu trzeba się zderzyć z mitem przeciwnym – wizją Afganistanu jako wiecznej wojny. Mówi ona, że sam ogrom czasu – ponad pokolenie! – jest wystarczającym powodem zakończenia obecności w Afganistanie. W wizji Afganistanu jako wiecznej wojny – co do faktów prawdziwej – konflikt staje się wręcz kluczem do wyjścia z Bliskiego Wschodu i zakończenia epoki „wojny z terroryzmem” raz na zawsze. Dlatego zresztą, mimo że są na przeciwległych biegunach politycznych, ten sam wniosek wyciągali Trump i Biden. Chodziło nie tylko o monstrualne koszty i niskie poparcie społeczne dla wojny w samych Stanach, ale także o symboliczne zakończenie pewnej epoki. Zakończenie wojny w Afganistanie jawiło się jako niezbędny warunek ograniczenia uwikłania USA na Bliskim Wschodzie i umożliwienia regionalnej stabilizacji. Jednak dzisiejsze wsparcie Ameryki dla Izraela także ośmieszyło nadzieje, że za wycofaniem się z Afganistanu pójdzie szersze przewartościowanie polityki Waszyngtonu.
Tych wizji – wojny sprawiedliwej i wiecznej wojny – pogodzić się nie da. Na dłuższą metę trudno byłoby zresztą uzasadnić logicznie, dlaczego USA nadal powinny w Afganistanie być. Jeśli wojna była porażką, należało to upokorzenie zakończyć i nie ciągnąć przez kolejne dekady. Ale jeśli była zwycięstwem, chyba tym bardziej?
Kamala Harris w Białym Domu
Czy to się może udać?
Korespondencja z USA
Niosąca nadzieję i patrząca w przyszłość Kamala Harris ma szansę powtórzyć sukces Baracka Obamy. Podbija serca młodych, ale jej wygrana będzie zależeć od tego, czy reszta Stanów Zjednoczonych jest równie gotowa porzucić kryteria osobowości i płci i wkroczyć w erę post-MeToo.
Dzień po ogłoszeniu, że kandydatem na demokratycznego wiceprezydenta będzie gubernator Minnesoty Tim Walz, centrum opinii i analizy politycznej Cook Political Report (CPR) ogłosiło prognozę, że Kamalę Harris poprą w wyborach trzy tzw. stany wahające się: Arizona, Georgia i Newada. – Pierwszy raz od dawna demokraci są zjednoczeni i zmobilizowani, podczas gdy republikanie zdezorientowani. Błędy popełnione przez Trumpa i jego nominata na wiceprezydenta, J.D. Vance’a, przekierowały uwagę wyborców z wieku Bidena na to, w jaki sposób Trump staje się w wyborach obciążeniem – uzasadniła swoją ekspertyzę szefowa centrum Amy Walter.
Dlaczego ta wiadomość zelektryzowała Amerykę, szczególnie tę głosującą liberalnie? Po pierwsze, Cook Political Report jest ośrodkiem niezależnym i cieszy się zasłużoną renomą medium o niebywale wysokiej trafności prognoz – w jego 37-letniej historii jeszcze nigdy nie spadła poniżej 95%. Po drugie zaś, o wynikach wyborów już od dawna przesądzają w USA właśnie wyborcy ze swing states, co wiadomo na podstawie trendów głosowania i analiz demograficznych.
Wszystko przez specyficzne ustawienia amerykańskiego systemu wyborczego. Prezydenta wyłania tu bowiem nie głosowanie powszechne, ale Kolegium Elektorów – jego członkowie głosują na tego kandydata, który wygrał wybory powszechne w ich stanie. Diabeł tkwi w szczegółach. Każdy stan wysyła do Waszyngtonu tylu elektorów, ilu ma kongresmenów i senatorów. Senatorów zaś – bez względu na to, czy mówimy o prawie 40-milionowej Kalifornii, czy niespełna półmilionowym Wyoming – wszędzie jest tyle samo, czyli dwójka. Widać więc wyraźnie, że szczególne moce wyborcze przypadają w udziale stanom mniejszym i prowincjonalnym. Zwycięstwo Trumpowi w 2016 r. dały Michigan, Pensylwania, Wisconsin, Floryda, Ohio i Iowa, które w latach 2008 i 2012 głosowały na Obamę. Joe Biden wygrał cztery lata później dzięki „zbiegłym” z obozu Trumpa stanom Michigan, Pensylwania i Wisconsin, a także głosującym wcześniej konserwatywnie Arizonie i Georgii.
Choć rolę w rezygnacji Bidena z dalszego udziału w wyborach bez wątpienia odegrała partyjna wierchuszka, decydującym czynnikiem były właśnie złe doniesienia ze stanów wahających się. One też przesądziły o tym, że Kamala Harris na swojego zastępcę wybrała człowieka jak najatrakcyjniejszego dla niezdecydowanej prowincji: pochodzącego z rolniczej Nebraski, ale zarazem otrzaskanego w polityce tzw. pasa rdzy – królestwa klasy robotniczej ciągnącego się od Midwestu po północno-wschodnie rubieże kraju.
W ramach wyborczej ciekawostki dodam, że o wynikach wyborów tak naprawdę przesądzi zaledwie ok. 80 tys. osób, które zmienią lub określą swoją postawę polityczną w ostatniej chwili. W kraju mającym niemal 330 mln obywateli to niecałe 0,5% uprawnionych do głosowania.
Ocena CPR bez wątpienia umacnia pozycję Harris w wyścigu i potwierdza, że mamy do czynienia z fenomenem. Kandydatka, której własna partia odmawiała zdolności pokonania Trumpa, teraz pomaga tej partii przegrupować się i zjednoczyć, zyskuje też sympatię kluczowego segmentu wyborców niezdecydowanych. Nie ma co jednak się łudzić, droga do Białego Domu jest jeszcze daleka. Harris czekają trzy miesiące kampanii, a tę przecież będą kształtować również niepokoje poza granicami Stanów Zjednoczonych. Spróbujmy jednak odpowiedzieć na pytanie, co daje nadzieję na wygraną Kamali Harris, a co działa na jej niekorzyść.
Podwójne więzy i ambiwalentny seksizm.
Zacznijmy od „przeszkody” najbardziej oczywistej – czyli od tego, że Kamala Harris jest kobietą.
Na prezydentkę, bez względu na kolor jej skóry i pochodzenie, Amerykanki czekają od dawna, a liczba pań, które stawały do walki o Biały Dom, idzie już w dziesiątki. Niestety, wciąż bez powodzenia, bo jak się przekonujemy za każdym razem, nogę podstawiają im nie tyle nawet patriarchalne nawyki kulturowo-obyczajowe, ile trwałość, zwłaszcza na prowincji, szablonu, z którego prezydent powinien być wycięty. Upraszczając, powinna to być osoba silna i roztaczająca aurę nieugiętości, a także wygrażająca pięścią wszystkim, którym marzy się odebranie Ameryce jej potęgi i wielkości. Ten tok rozumowania to pokłosie panującej szczególnie wśród starszych pokoleń tęsknoty za okresem „złotego powojnia”, kiedy to pod rządami silnych mężczyzn Ameryka kwitła, a statystycznemu zjadaczowi chleba powodziło się.
I tak z kampanii na kampanię nieustannie oglądamy szablonową, niektórzy mówią nawet wprost: „maczystyczną”, grę pod publiczkę wszystkich kandydatów, co z góry przesądza o losie kandydatek. Znana lingwistka Robin Lakoff, autorka kultowej książki „Language and Woman’s Place” (Język i miejsce kobiety), już pół wieku temu nazwała to zjawisko double bind – podwójnymi więzami, którymi pętane są polityczki. „Jeśli jakąś rolę podświadomie łączymy z jakimiś konkretnymi cechami, to człowiek, który tych cech nie posiada, nawet gdyby odgrywał tę rolę najlepiej na świecie, będzie nam się wydawał nieautentyczny”, pisze Robin Lakoff.
Po kampanii Hillary Clinton, która w 2016 r. przegrała z Donaldem Trumpem, bo rzekomo „nie inspirowała”, eksperci wprowadzili do słownika wyborczego kolejną pozycję: ambiwalentny seksizm – termin ukuty w 1996 r. przez parę psychologów, Petera Clicka i Susan Fiske. Opisuje on postawę mężczyzny, który wspiera kobietę, gdy ta realizuje się w tzw. tradycyjnych rolach kobiecych, ale przejawia wobec niej wrogość, gdy kobieta dąży do władzy bądź szuka realizacji w profesjach tradycyjnie przypisywanych mężczyznom.
Wiceprezydent (z) rozsądku
Tim Walz zawalczy o wiceprezydenturę dla demokratów – w bardzo spokojnym stylu.
Z jednej strony to niespodzianka, zwłaszcza w kontekście matematyki wyborczej. Na nieformalnej giełdzie początkowo krążyło wiele nazwisk kandydatów, bo sporo sympatyków i członków partii w procesie wybierania ewentualnego wiceprezydenta dla Kamali Harris upatrywało szansę. I słusznie, choć niekoniecznie była to szansa dla konkretnych osób. Chodziło bardziej o nowe otwarcie, przewietrzenie trochę dusznych już struktur i zrobienie swoistego przeglądu wojsk: kto się nadaje, kto rzeczywiście ma talent, a kto jest tylko wytworem medialnym i zostanie zjedzony przez presję i adwersarzy na kampanijnym szlaku.
Ostatecznie grono zawężono do trzech osób, spośród których murowanym faworytem wydawał się gubernator Pensylwanii Josh Shapiro. Nie tylko dlatego, że ma dryg do polityki i chwalą go partyjne elity najwyższego szczebla. Miał to być po prostu wybór pragmatyczny, bo Pensylwania to spory kawałek tortu, jakim jest Kolegium Elektorów. Daje 19 głosów spośród 276 potrzebnych do zdobycia prezydentury. Jakiekolwiek scenariusze by teraz kreślić, demokraci potrzebują tego stanu, tak samo jak innych postindustrialnych obszarów na północnym wschodzie – Michigan i Wisconsin. Z Pensylwanią jednak będzie trudno, bo Kamala Harris w przeszłości była ostrą przeciwniczką wydobywania gazu łupkowego metodą szczelinowania, czyli przemysłu, który akurat w tym stanie daje zatrudnienie tysiącom osób. Co prawda, jej sztabowcy już próbują korygować kurs, zapowiadać, że żadnego federalnego zakazu szczelinowania nie będzie, ale ludzie w Pasie Rdzy mają dobrą pamięć. Shapiro miał pomóc zmiękczyć ten opór.
Jego szanse rosły dodatkowo w ostatnich dniach, bo swojego partnera na karcie wyborczej Harris miała ogłosić na wiecu właśnie w Pensylwanii. Scena była więc idealnie ustawiona pod tamtejszego gubernatora. Kilka godzin wcześniej jednak „Wall Street Journal” i Bloomberg doniosły, że razem z obecną wiceprezydent o Biały Dom ubiegać się będzie nie Shapiro, ale Tim Walz, były nauczyciel, działacz społeczny i urzędnik, dzisiaj gubernator Minnesoty (choć pochodzi z Nebraski).
Jak zauważa Daniel Drezner, profesor stosunków międzynarodowych na Tufts University w Bostonie i jeden z ciekawszych, bo lekko konserwatywnych i jednocześnie antytrumpowskich komentatorów amerykańskiej polityki, to wybór podyktowany zdrowym rozsądkiem. Walz jest ani lepszy, ani gorszy od pozostałych kandydatów. Nate Silver, znany amerykański analityk i statystyk, twórca portalu FiveThirtyEight.com, do końca przekonywał opinię publiczną, że najwięcej sensu ma nominowanie Shapira – właśnie z matematycznego punktu widzenia. Drezner, ale też chociażby Joan Greve z „Guardiana” widzieli w tej roli raczej Andy’ego Besheara, gubernatora Kentucky, jedną z jaśniejszych twarzy Partii Demokratycznej w tej części kraju.
Koniec końców jednak większość komentatorów zgadza się, że dla Harris wybór wiceprezydenta nie miał większego znaczenia, zwłaszcza biorąc pod uwagę pulę dostępnych nominatów. Żaden z nich nie byłby dla niej przesadnym obciążeniem, żaden też nie zadecyduje o przechyleniu wyborczej wagi na jej korzyść. Ten pierwszy aspekt jest dla demokratów na pewno dobrym znakiem, ten drugi już niekoniecznie – Walz nie spowoduje, że wygrają w listopadzie. Głównie dlatego, że w całej Partii Demokratycznej nie ma osoby, która byłaby w stanie to zrobić.