Trumpizm z nową twarzą

Trumpizm z nową twarzą

Przy okazji chyba każdej kampanii Amerykanie słyszą, że przed nimi „najważniejsze wybory w życiu”

Kiedy w sierpniu 1974 r. Richard Nixon, tonący w bagnie afery Watergate, ustąpił ze stanowiska prezydenta, jego następca Gerald Ford oznajmił Amerykanom: „Nasz długi narodowy koszmar dobiegł końca”. Nie była to prawda, ale zmęczeni Amerykanie woleli wierzyć, że choć Nixon stanowił zagrożenie dla demokracji i rządów prawa, to z jego odejściem wszystko wróciło do normy, zagrożenie minęło, bo uporały się z nim mechanizmy konstytucyjne, a zatem system działa jak należy. Tymczasem niewiele brakowało, a nadużycia prezydenta i jego ludzi nigdy nie wyszłyby na jaw. Stało się tak tylko dlatego, że wiele osób – dziennikarzy, śledczych, polityków – wykazało się determinacją, przedłożyło wierność konstytucji nad lojalność partyjną. To nie system zadziałał, tylko konkretni ludzie.

Niecałe pół wieku później sytuacja się powtórzyła, tylko tym razem skala niebezpieczeństwa była znacznie większa. W wyborach roku 2020 oraz późniejszych wydarzeniach, zwieńczonych szturmem na Kapitol 6 stycznia, jak w soczewce skupiły się patologie amerykańskiego systemu politycznego: nierówność, niereprezentatywność i niedemokratyczność, ekstremalna polaryzacja, radykalizacja jednej z dwóch głównych partii, archaiczność i nieprecyzyjność wielu przepisów. Od momentu głosowania do chwili, gdy zwycięzca składa przysięgę, mijają blisko trzy miesiące i okazuje się, że w tym czasie na każdym kroku zagrożona jest uczciwość procesu wyborczego. (…) Udało się obronić konstytucyjny porządek i doprowadzić do pokojowej zmiany warty w Białym Domu nie dlatego, że system zadziałał jak należy – wręcz przeciwnie, jak na dłoni pokazał swoje rozmaite patologie – tylko dlatego, że część republikanów w tej akurat kwestii zachowała się jak należy. Z innymi osobami na kluczowych stanowiskach mogło się skończyć dużo gorzej.

„Jeśli unieważnimy wyniki wyborów na podstawie czczych oskarżeń przegranej strony, nasza demokracja znajdzie się w spirali śmierci. Nigdy już cały kraj nie zaakceptuje wyniku wyborów”, ostrzegał Mitch McConnell na forum Senatu 6 stycznia.

Pół godziny później tłum zwolenników Trumpa wdarł się do gmachu Kapitolu, żeby uniemożliwić „kradzież wyborów”.

Wydawało się, że atak ten będzie punktem zwrotnym dla Stanów Zjednoczonych. Agresywna retoryka Donalda Trumpa i wielkie kłamstwo o „ukradzionych wyborach” doprowadziły do ataku na siedzibę władzy ustawodawczej, śmierci kilkorga ludzi, a przede wszystkim do próby siłowego podważenia konstytucyjnego porządku. Atak na Kapitol rzeczywiście okazał się momentem przełomowym, ale nie w taki sposób, jak wyobrażali to sobie optymiści. Choć odpowiedzialność prezydenta była i jest niewątpliwa, Donald Trump – tak samo jak wcześniej Richard Nixon – był tylko symptomem choroby toczącej Amerykę. Jego odejście, choć potrzebne, nie oznaczało, że „koszmar dobiegł końca”. Po chwilowym szoku Partia Republikańska szybko wycofała się z prób rozliczenia winnych i niemal w całości przyjęła narrację o „ukradzionych wyborach”. Niektórzy politycy tej partii potrafili zerwać z Trumpem, ale jej liderzy – którzy 6 stycznia bali się o własne życie i nie mieli cienia wątpliwości, kto ponosi winę za podburzenie demonstrujących – albo całkowicie skapitulowali przed Trumpem, jak Kevin McCarthy, albo, jak Mitch McConnell, nabrali wody w usta.

W 1974 r. Richard Nixon uniknął wymiaru sprawiedliwości, lecz przynajmniej poniósł konsekwencje polityczne, odszedł w niesławie, a jego partia musiała wymyślić się od nowa – skutecznie zresztą, bo kilka lat później wróciła do władzy. W 2021 r. Donald Trump uniknął i jednego, i drugiego. Szansą na pociągnięcie go do odpowiedzialności politycznej był lutowy impeachment, ale republikanie stchórzyli, żeby nie rozwścieczyć bazy swojej partii. Duża część powojennej historii politycznej Stanów Zjednoczonych to historia ciągłej radykalizacji GOP, która przesuwa się coraz bardziej w prawo, a także naiwnej wiary republikańskiego establishmentu w to, że zdoła posłużyć się radykałami bez oddawania im kontroli nad partią. Tak zdarzyło się i tym razem – liderzy partii cynicznie grają opowieścią o „ukradzionych wyborach”, żeby mobilizować elektorat, ale na każdym kroku widać, kto kogo kontroluje.

Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 9/2024, którego elektroniczna wersja jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty

Fragmenty książki Piotra Tarczyńskiego Rozkład. O niedemokracji w Ameryce, Znak Literanova, Kraków 2023

Fot. Shutterstock

Wydanie: 09/2024, 2024

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy