Inwazja na Irak zniweczyła potęgę Ameryki

Inwazja na Irak zniweczyła potęgę Ameryki

Wielka siła powinna się wiązać z wielką odpowiedzialnością


Justin Logan – dyrektor ds. obronności i strategii w think tanku Cato Institute w Waszyngtonie


Mamy 20. rocznicę inwazji USA na Irak. Co z niej pańskim zdaniem zrozumiano?
– Po stronie plusów trzeba zapisać to, że wojna w Iraku nauczyła Amerykę jednego: jesteśmy dużo mniej skłonni iść na kolejną wojnę przeciwko średniej rangi autokracji na Bliskim Wschodzie, by obalić jakiś reżim i próbować zainstalować tam demokrację przywiezioną na czołgach okupanta. Jednak wielu innych lekcji tej wojny dalej nie zrozumieliśmy.

Na przykład?
– Ludzie, którzy wymyślili tę wojnę, wszczęli ją i kontynuowali, do dziś pracują w Waszyngtonie. Część autorów tego pomysłu nie dożyła 20. rocznicy, ale niezależnie od tego i tak nikt nie poniósł odpowiedzialności. To był zły pomysł i źle wykonany plan, lecz ani za wymyślenie, ani za takie, a nie inne poprowadzenie tej wojny nikt nie zapłacił żadnej znaczącej ceny.

Mówi pan o politykach, dziennikarzach, służbach wywiadu, klasie eksperckiej?
– O wszystkich. Media były w tamtym czasie usłużnym dostawcą rządowej dezinformacji, którą produkowali administracja George’a W. Busha i jej sojusznicy. W tamtej epoce niezwykle kreatywnie wykorzystywano media. Na przykład biuro wiceprezydenta Dicka Cheneya dokonało kontrolowanego przecieku do reporterki „New York Timesa” Judith Miller na temat rzekomego arsenału broni masowego rażenia Saddama Husajna. Następnie ten sam Dick Cheney powoływał się na te informacje w niedzielnych telewizyjnych talk-show. Oczywiście nie mógłby legalnie omawiać w telewizji utajnionych informacji wywiadowczych, ale skoro o sprawie napisał „New York Times”, nic nie stało na przeszkodzie, żeby wiceprezydent wykorzystywał te doniesienia do straszenia społeczeństwa. Bardzo to było błyskotliwe i zmyślne, prawda? Kiedy więc mówię o porażce Waszyngtonu i braku odpowiedzialności, to widzę tę odpowiedzialność bardzo szeroko.

Cofnijmy się jeszcze o krok. Dlaczego Irak?
– Jedni mówią, że chodziło o ropę. Drudzy – że do wojny pchało administrację lobby izraelskie w Waszyngtonie. Jeszcze inni – że chodziło o dokończenie przez Busha juniora tego, co zaczął jego ojciec. Albo o obawy przed bronią masowego rażenia. Prawda jest taka, że nie było jednego powodu. Było ich aż nadto. Pomysł obalenia irackiego reżimu jest starszy niż wojna z 2003 r., już w 1998 r. obie partie w Kongresie zgodziły się, że odsunięcie Saddama od władzy powinno być oficjalnym celem polityki Waszyngtonu wobec Iraku. W latach 90. to jeszcze było często pustosłowie, ale już zamachy na WTC sprawiły, że rzeczy wcześniej niemożliwe czy mało prawdopodobne stały się całkiem realne.

Afganistan sam w sobie był za słaby, żeby zaspokoić potrzebę odwetu za zamachy?
– Henry Kissinger dosłownie w ten sposób przedstawił swoje argumenty za wojną z Irakiem. USA miały pokazać swoją siłę i uzyskać efekt odstraszania. Niektórzy nie ukrywali, że w Afganistanie jest po prostu „za mało rzeczy, do których można strzelać”. Wtedy powstało modne przez pewien czas określenie „walić w piach”. Zwolennicy wojny z Irakiem nie chcieli, aby technicznie zaawansowana i potężna amerykańska armia wyłącznie „waliła w piach”. Pokonanie tak zacofanego reżimu jak władza talibów w Kabulu nie dawało – zdaniem zwolenników tej teorii – wystarczającego efektu odstraszania.

Poczucie, że Afganistan to za mało i nic nie można tam zrobić, nie zmusiło decydentów do logicznej konkluzji: skoro w Afganistanie nie osiągnęliśmy niczego imponującego, nie warto robić drugi raz tego samego w Iraku. Oni wyciągnęli z tego lekcję przeciwną i to doprowadziło do kolejnej tragedii. Wojna nie przysłużyła się budowie pokojowego, demokratycznego i mniej lub bardziej liberalnego społeczeństwa w jednym kraju, więc postanowiono do tej porażki dołożyć jeszcze gorszą w drugim.

Po co Stanom Zjednoczonym było zmontowanie międzynarodowej koalicji z Polakami czy Hiszpanami w składzie? Ostatecznie i tak decyzja o wojnie zapadła bez zgody wspólnoty międzynarodowej i rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ.
– Nie wszyscy w Waszyngtonie aż tak bardzo chcieli międzynarodowej koalicji. Niektórzy uważali ją od początku za pomysł niewart wysiłku, inni z kolei byli przekonani, że Niemcy i Francja i tak na to nie pójdą. Ale też było wiadomo, że trudniej będzie bronić tej decyzji na forum dyplomatycznym, jeśli USA pójdą na wojnę, kompletnie ignorując jakiekolwiek międzynarodowe ustalenia. Donald Rumsfeld pewnie szczerze wierzył w podział na „nową” i „starą” Europę. A udział innych krajów, w tym Polski, mimo wszystko dawał jakąś dyplomatyczną podkładkę. Z kolei doskonale rozumiem, dlaczego Polska starała się wkupić w łaski George’a W. Busha. Warszawa miała przecież wysokie oczekiwania co do zaangażowania USA w Europie, więc w pewnym bardzo transakcyjnym sensie to zrozumiałe, a nawet rozsądne, co chciała ugrać w zakresie własnych interesów. Rządzący mogli uważać: „Pal licho Irak, ale popieranie USA może nam się opłacić”.

A co z Rosją? Są analizy, które mówią, że decyzja o inwazji na Irak wpłynęła na zradykalizowanie stanowiska Putina wobec Zachodu. Premier Wielkiej Brytanii Tony Blair w tamtym czasie wielokrotnie ostrzegał Busha, że jednostronna decyzja o ataku doprowadzi do tego, że „stracimy Europę i stracimy Rosję”.
– Realistycznie patrząc na stosunki międzynarodowe, nie ma lepszej pozycji niż bycie superpotęgą w jednobiegunowym świecie. Czyli tak jak USA na początku XXI w. – byliśmy na najlepszej z możliwych pozycji. Wówczas opłaca się zachować to status quo, a nie uderzać w istniejący porządek. Jeśli więc spojrzymy na retorykę i działania USA w momencie podjęcia decyzji o inwazji na Irak, to z punktu widzenia realistycznej teorii stosunków międzynarodowych mamy państwo szalone. Jest rok 2003, Moskwa to widzi i może wyciągnąć dwa wnioski. Po pierwsze, może to dobrze, że USA same sobie robią krzywdę. Ale po drugie, Rosjanie myślą sobie: „Słodki Boże, oni są straszni, mamy do czynienia z niezrównoważonym, zideologizowanym supermocarstwem, elementem chaosu w relacjach międzynarodowych”. I mógł się pojawić niepokój związany z tym, co jeszcze USA mogą zrobić. Była taka słynna wypowiedź Putina, gdy zapytano go, czy Rosja mogłaby pomóc Stanom w Iraku. W charakterystyczny dla siebie sposób sarknął: „Tacy głupi to jeszcze nie jesteśmy”.

A co do pytania, czy inwazja na Irak przyczyniła się do inwazji na Ukrainę…

Tak?
– Nie jesteśmy w stanie powiedzieć, że gdyby nie inwazja USA na Irak, to Putin nie byłby brutalny wobec Ukrainy, państw bałtyckich czy Polski. Natomiast na pewno dała ona do ręki argument wszystkim wytykającym hipokryzję USA. W sprawie integralności terytorialnej i suwerenności Ukrainy Waszyngton zajmuje dziś jasne stanowisko i pryncypialnie twierdzi, że trzeba jej bronić. W tym samym czasie wytykane są Ameryce nie tylko grzechy sprzed 20 lat, ale i fakt, że pomagamy zrównywać z ziemią cele cywilne w wojnie Arabii Saudyjskiej w Jemenie. I nie robimy tego przez „zaniechanie” – jak byłoby, gdyby USA po prostu odmówiły pomocy Ukrainie, ale poprzez czynny udział i pomoc.

A kto był mądry „przed szkodą”? Pytam o debatę medialną przed wojną.
– Kiedy 20 lat temu przedstawiciele naszego instytutu zabierali głos przeciwko inwazji, redaktor naczelny „Washington Post” powiedział, że nie będzie z nami debatował, bo nie jesteśmy żadnym istotnym środowiskiem, ale „zbieraniną, którą dałoby się pomieścić w budce telefonicznej”. Ładny przytyk, nie powiem, trzeba mu oddać, że zgrabnie się odwinął. Rzeczywiście grono, które przestrzegało przed inwazją, było bardzo wąskie. Jessica Mathews z Carnegie Endowment pisała takie analizy, mój były wykładowca, prof. John J. Mearsheimer, również. Wybitni badacze stosunków międzynarodowych musieli wykupić płatne ogłoszenie w „New York Timesie”, żeby opublikować swój apel: „Wojna z Irakiem nie leży w interesie narodowym Stanów Zjednoczonych!”. A ci, którzy ich wówczas krytykowali i pisali eseje o tym, że krytycy polityki Busha są „antypatriotyczni” i „życzą sobie amerykańskiej porażki”, do dziś robią karierę w Waszyngtonie. Atmosfera nagonki i zamykania ludziom ust była czymś jak z Europy lat 30. XX w.: wyrzucanie ludzi z pracy, odbieranie finansowania, ostracyzm…

A teraz pan chciałby się zemścić, ukarać ich i wyrzucać z pracy?
– Nie. Nie trzeba nikogo wysyłać na bezludną wyspę, żeby odbywał pokutę i myślał nad swoimi grzechami. Ale trzeba zdać sobie sprawę, że żyjemy na jednej planecie i nie można bezmyślnie nawoływać do najgłupszych, najbardziej tragicznych w skutkach rzeczy i powtarzać w kółko te same błędy. Ameryka jest naprawdę wielką potęga, ma zatem wielką odpowiedzialność. Musimy wykazać się jakąś etyką, umiarkowaniem i jakimś poczuciem troski o ten ład światowy, którego rzekomo bronimy. Pójście na wojnę z Irakiem było jak eksperyment społeczny na żywych ludziach. W tym na naszych własnych żołnierzach, młodych mężczyznach i kobietach, których tam posłaliśmy. Wielu wróciło do kraju, po latach służby, koszmarnie okaleczonych, bez ręki albo nogi. To jest hańba, że elity polityki zagranicznej USA traktowały świat jak swoją piaskownicę albo grę planszową.

A mogło być inaczej?
– Ja nie jestem obiektywny, moje poglądy predestynują mnie do tego, żeby wierzyć, że tak. Chciałbym myśleć, że lepsza debata i pluralizm uchroniłyby nas przed błędami myślenia stadnego. Ale może wcale tak nie jest. Może USA rzeczywiście były tak potężne i zamożne, u szczytu swojej dominacji, że naprawdę było nas stać na otwieranie nowych frontów. Mogliśmy jednocześnie walczyć o Bliski Wschód, dominację nad Rosją i Chinami, jednobiegunowy ład światowy właśnie dlatego, że stać nas było na wszystko i nikt nie mógł nam zagrozić. Myślę, że dopiero w tej chwili widzimy ograniczenia – gdy pojawia się kwestia zmian klimatycznych, reform osłon socjalnych i ubezpieczeń zdrowotnych, inwestycji w przemysł i infrastrukturę – i możemy podejmować decyzje albo-albo.

W tym sensie uważa pan, że USA zmarnowały swój „jednobiegunowy moment”?
– Tak. A mój sprzeciw wobec wojny w Iraku rozciąga się dzisiaj na krytyczną ocenę jednobiegunowej polityki USA w sprawie wojny rosyjsko-ukraińskiej. Nie należę do tych, którzy panikują z powodu nieuchronnej wojny atomowej. Z drugiej strony widzimy, że ryzyko atomowej eskalacji wzrosło – nikt nie może powiedzieć, czy pięciokrotnie, czy o 5%. Ale, czy nam się to podoba, czy nie, zaangażowaliśmy się w konflikt, który coraz bardziej wygląda jak proxy war (wojna przez pośredników) z państwem, które ma największy arsenał nuklearny na świecie. A jednocześnie uważamy, że delegowanie celów i środków prowadzenia tej wojny na Kijów to dobry pomysł – że to strona ukraińska ma podejmować decyzje o ewentualnym odbijaniu Krymu itd.

Stoi pan na stanowisku, że USA nie mają żadnych zobowiązań wobec Ukrainy?
– Tak, USA nie mają żadnych zobowiązań wobec Ukrainy. I proszę mnie źle nie zrozumieć: ja Ukraińcom niezwykle współczuję. Zostali zaatakowani przez 180-tysięczną armię, zaanektowano część ich terytorium, państwo ukraińskie jest obiektem agresji ze strony silniejszego sąsiada, niszczona jest infrastruktura cywilna, cywile są zabijani i gwałceni. Rozumiem, co muszą teraz myśleć decydenci w Kijowie! I nie powinniśmy przymuszać Ukrainy do przyjęcia jakiegoś potwornego dealu z Putinem. Ale musimy bronić własnego interesu, który niekoniecznie jest tożsamy z ukraińskim. Jeśli więc uważamy, że to od naszego poparcia zależy być albo nie być Ukrainy i że to sprawa interesu narodowego USA, powinniśmy poddać to pod głosowanie w Kongresie i określić, jakie są nasze cele i granice zaangażowania. Żeby nie popełnić raz jeszcze błędów znanych z przeszłości. Bo znów, mam wrażenie, coś w naszej dyskusji gubimy.

I osłabianie Rosji czy rywalizacja z Chinami też nie są tego warte? Większość ekspertów i administracja Bidena jest innego zdania – osłabienie potencjału Rosji i odstraszanie Chin to korzyść dla Ameryki sama w sobie.
– Nic podobnego. Moim zdaniem Chiny są bardzo zadowolone z tego, co się dzieje. USA zadeklarowały już 110 mld dol. na pomoc Ukrainie, a prezydent Zełenski latem zeszłego roku szacował koszt odbudowy Ukrainy na ponad 750 mld. Może być więcej, może być mniej. Nas również uderzy to po kieszeni. A z punktu widzenia Chin my tylko zużywamy amunicję. Co więcej, nasza uwaga i zasoby znowu związane są w Europie. Równo 10 lat temu obiecywaliśmy sobie zwrot ku Azji, zwalczaliśmy tzw. Państwo Islamskie, byliśmy obecni na Bliskim Wschodzie, a teraz znowu jesteśmy w Europie. Jeśli ugrzęźniemy w długotrwałej, kosztownej, krwawej wojnie z Rosją na kontynencie europejskim, Pekin będzie bardzo, ale to bardzo szczęśliwy.

Fot. materiały prasowe

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy