Niezwyczajni niewidoczni

Niezwyczajni niewidoczni

W listach do programu piszą o tych, którzy wynieśli ich z pożaru albo uratowali spod kół pociągu Do redakcji programu “Zwyczajni niezwyczajni” przychodzi przecięt­nie 250 listów miesięcznie przed świętami ponad dwa razy więcej. Tak dużo, że listonosz już dawno odmówił dźwigania korespondencji do re­dakcji i trzeba było założyć skrytkę pocztowa. Znaczną część listów sta­nowią zgłoszenia kandydatów na „zwyczajnych niezwyczajnych”, czyli ludzi, którzy z narażeniem życia lub zdrowia uratowali kogoś w tragicz­nej sytuacji. Równie dużo zgłoszeń dotyczy osób. które od dawna bezinteresownie pomagają innym. Są także listy z prośbą o pomoc, z podziękowaniami za zainteresowanie i troskę. Redakcja czyta wszyst­kie listy i na wszystkie odpisuje. Dzięki pomocy telewidzów i sponsorów często udziela pomocy materialnej, a w okresie przedświątecznym orga­nizuje akcję „Choinka’. Pierwszy pilotażowy odcinek programu został pokazany we wrześniu 1994 roku. Od razu wzbudził szeroki odzew społeczny. Do dzisiaj każdy odcinek ogląda przeciętnie 11% widzów. – Okazało się, że ludzi dobrych, wspaniałych, ofiarnych jest wokół bardzo wielu. Możemy pokazać w telewizji tylko część z nich. Na co dzień ich nie widać, ale są – podkreśla twórczym programu, Magda Nawrocka-Paszkowska. Oto fragmenty listów nadesłanych do programu „Zwyczajni  niezwyczajni”. Pani MAGDA NAWROCKA-PASZKOWSKA (w środku) jest autorem i producentem programu. Zapytana, jak wpadła na pomysł “Zwyczaj­nych niezwyczajnych”, opowiada: – To było sześć lat temu. Często oglą­dałam telewizję z moimi dorastającymi synami i oburzało mnie, że tak dużo w mej agresji, przemocy, sensacji. W prasie było podobnie – rzu­cały się w oczy artykuły o mordercach i przestępcach, a jeśli nawet ga­zety pokazywały osoby, które zrobiły coś dobrego, to gdzieś na przedo­statniej stronie, w cieniu. Moim zdaniem, powinno być na odwrót. Pomyślałam, że dobrze by było przedstawić w telewizji nieznanych boha­terów, społeczników. Takich zwyczajnych niezwyczajnych ludzi.   Mój uczeń jest bohaterem “Nazywam, się…, jestem nauczy­cielką w Gimnazjum nr 18 w Szczeci­nie. Oglądając program “Zwyczajni niezwyczajni” podziwiam osoby, które bohatersko niosą pomoc innym. Myślałam, że wokół mnie takich lu­dzi nie ma. Jednak myliłam się, bo­wiem okazało się, że prawdziwy bo­hater jest moim uczniem. 13-letni Mi­chał Drobczyński – uczeń I klasy Gimnazjum nr 18 w Szczecinie 10 września 1999 roku uratował życie 6-letniemu Dawidowi Bajberowi. Po południu Michał grał w piłkę na podwórku. Nagle usłyszał wołanie o pomoc dobiegające z położonego na sąsiadujących z podwórkiem działkach basenu przeciwpożarowego. 13-letni chłopiec bez zastanowie­nia ruszył na ratunek. Wskoczył do basenu, wziął Dawida na plecy i pod- holował go do brzegu. Po chwili oj­ciec Dawida wyciągnął obu chłopców z głębokiego na kilka metrów basenu ze spadzistymi ścianami. Michał to bardzo skromny chłopiec. O swojej przygodzie opowiedział tylko dwóm kolegom. Posłuchał mamy, która powiedziała: “Nie rozpowiadaj o całej historii W szkole. Ludziom się wydaje, że człowiek tylko sensacji szuka”. Chciałabym, żeby cała Polska do­wiedziała się, że w Szczecinie dziecko uratowało dziecko. Jestem dumna z Michała i jego rodziców, że tak pięk­nie wychowali syna”. Skoczył pod pociąg „Pan Józef Dzida w 1960 roku był początkującym funkcjonariuszem MO w stopniu kaprala. 17 maja 1960 roku o godz. 9, oczekując na pociąg na stacji Tawęcino, zauważył na torach tuż przed nadjeżdżającym pociągiem, 2-letniego chłopca. Jednym skokiem p. Dzida znalazł się przy dziecku, a ponie­waż nie było czasu na ucieczkę, rzucił się na ziemię między szynami, podgarniając pod siebie malca. Maszynista nie zdążył W: porę zaha­mować i lokomotywa, przez pewien czas wlokła pod sobą p. Dzidę, który jednak nie wypuścił dziecka. Gdy po­ciąg się zatrzymał, 2-letni Józio Mular­czyk sam wydostał się spod kół pocią­gu, a po chwili wyciągnięto stamtąd pokaleczonego milicjanta, którego przewieziono do szpitala w Lęborku, Na szczęście, rany okazały się niegro­źne i po kilku tygodniach pobytu w szpitalu p. Dzida wrócił do domu i do pracy”. Uratował mnie przed ogniem “W dniu 19 maja 1998 roku były mąż mojej córki o godz. 3 w nocy wlał do naszego mieszkania w bloku na II piętrzę, pod drzwiami 5 litrów benzyny i podpalił. W wyniku strasznego poża­ru zginęła moja 26-łetnia córka, Aneta i mój mąż. Ja wybiegłam na balkon, chcąc wezwać pomoc i zaalarmować sąsiadów i zatrzasnęły się za mną drzwi. balkonowe, nie mogłam już wrócić do płonącego mieszkania.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 05/2000, 2000

Kategorie: Media
Tagi: Ewa Wituska