W Muzeum Powstania Warszawskiego gloryfikuje się to samo, co gdzie indziej zarzuca się politykom Hamasu – wysyłanie dzieci na na rzeź W trakcie kampanii samorządowej warszawskie PiS wielokrotnie przypominało i składało hołd prezydentowi Kaczyńskiemu za to, że podarował rodakom Muzeum Powstania Warszawskiego. Więcej – niektórzy działacze lewicy, krytyczni wobec obecnego prezydenta RP i jego brata, niemalże przyłączali się do owych deklaracji wdzięczności. To właśnie ze względu na owe wypowiedzi potrzebne jest miarodajne zdiagnozowanie stanu zaawansowania polityki historycznej. Miarą jest tu bowiem nie skrajność ani nawet nie wypowiedzi z głównego nurtu. Stopień ideologicznego zaczadzenia najlepiej pokazuje to, co mówią lub myślą ludzie, których cała sprawa niewiele obchodzi lub nawet odnoszą się do dominującej myśli sceptycznie. Dlaczego właśnie to muzeum należy uznać za swego rodzaju zwieńczenie polityki historycznej? Dlatego, że za jego pomocą oczywistym uczyniono to, co dalece nieoczywiste. Zainteresowanych przekazem samego muzeum odsyłam do tekstu autorstwa Tomasza Żukowskiego w „Bez dogmatu” (nr 66, jesień 2005). Na potrzeby wywodu wystarczy przywołać obraz tamtejszej przestrzeni zabawowej dla dzieci, gdzie dziatwa bawić się może modelem pojazdu pancernego „Kubuś”, lub produkty ze sklepu z gadżetami – drażetki sprzedawane w specjalnym niby-powstańczym pudełeczku przypominającym przedmioty z demobilu. Muzeum Powstania to jedno z tych muzeów, które dużo mówią o teraźniejszości, a mało lub zgoła nic o przeszłości. Jeżeli przyjmiemy za dobrą monetę deklaracje, to Muzeum Powstania ma służyć dwóm celom: poznaniu i wychowaniu. Ten pierwszy zrealizowano skrajnie nierzetelnie – fakty wyrwane z kontekstu i celowe przemilczenia tworzą fałszywy obraz minionej rzeczywistości. Urzeczywistnianie drugiego jest jeszcze bardziej problematyczne – otóż jest demoralizujące. Pochwała wysyłania dzieci na linię frontu, pochwała błogiej lekkomyślności dowódców przedkładających honor nad odpowiedzialność za podkomendnych i ludność cywilną, wreszcie tyrtejska pochwała śmierci za ojczyznę to zachęcanie do zachowań szkodliwych moralnie. W muzeum gloryfikuje się to samo, co gdzie indziej zarzuca się politykom Hamasu. Wysyłanie dzieci na rzeź, przewagę honoru nad odpowiedzialnością, nieskrywany popęd śmierci. Problem z nauczaniem historii nie jest nowy. Polityczne uwikłanie i permanentna manipulacja wydają się niemal nierozerwalnie związane z tą dziedziną wiedzy. Nie tylko zresztą w Polsce. Nie znaczy to, że rzetelnej nauki historycznej nie ma i być nie może – tyle że popyt na nią jest niewielki. Wielu chciałoby widzieć w nauce historycznej sposób na ugruntowanie i wzmacnianie pamięci zbiorowej, podczas gdy jest ona jej przeciwieństwem, pokazuje niejednoznaczność, przygodność, uwikłanie i, nade wszystko, denuncjuje mity. Jeśli ma być nauką, to zadaniem jej jest przyczyniać się do odczarowania świata, wprowadzać krytyczną refleksję tam, gdzie napotyka jedynie przesąd i chciejstwo. Nauka historyczna jest przeto śmiertelnym wrogiem pamięci zbiorowej, z natury swojej niewiele mającej wspólnego z pamięcią, a wiele – jeśli nie wszystko – z mitem organizującym fałszywą wspólnotę tu i teraz. Nawet jeśli miałoby to urazić uczucia czytelników, ustalenia są niezbite: Biskupin nie jest grodem prasłowiańskim, Piotr Skarga był Giertychem swojej epoki, państwowość Polska zawdzięcza (najprawdopodobniej) skandynawskim Germanom! To zresztą zapewne mało kogo dziś obchodzi. Zwróćmy się więc ku czasom nam bliższym. Jest kilka rzeczy, których należałoby uczyć dzisiejszą młodzież, a o których się milczy. To białe plamy, groźniejsze od tych dawnych, kiedy wiedza szeptana zastępowała oficjalną. Groby, których nie ma W Polsce nigdy nie brakowało pomników, obecnie jednak mamy do czynienia ze szczególnie obfitym ich wysypem. Dominują pomniki papieskie, ale nie braknie też monumentów upamiętniających ofiary NKWD, akowców czy bojowników przeciw władzy ludowej. Przy tym jednak daje się odczuć całkowity niemal brak, szczególnie w miasteczkach wschodniej Polski, pomników pomordowanych sąsiadów. Samorządy chętnie sypną groszem na wszystko, co ojczyźniane, z Żydami to jednak inna sprawa: polityczna i niebezpieczna. Nie wiadomo, czy decyduje o tym ignorancja, czy jakiś rodzaj poczucia winy, który skłania do wypierania pamięci ofiar. Pomijanie ofiar żydowskich nie byłoby tak rażące, gdyby chodziło o społeczności przed- lub posthistoryczne, czyli takie, które do przeszłości przywiązują niewielką wagę. Społeczności, o których mowa, są jednak dotknięte polityczno-historyczną fiksacją, a w takim kontekście symboliczne pomijanie Żydów ma szczególnie mocny
Tagi:
Michał Kozłowski









