Mój przyjaciel Jurek Hausner

Mój przyjaciel Jurek Hausner

Wielu działaczy SLD usilnie stara się przypodobać „neoliberalnemu salonowi”. Sprawił to kompleks ludzi, których historia posadziła na oślej ławce

Choć programowo nie jestem praktykującym politykiem, o tej przyjaźni zadecydowały polityka i ideologia. 12 lat temu Hausner zjawił się, by nawiązać ze mną kontakt, w Sztokholmskiej Szkole Ekonomicznej, gdzie korzystałem z rocznego grantu. Było to miejsce symboliczne, gdyż pojechałem tam, by bliżej zapoznać się ze szwedzkim systemem społeczno-ekonomicznym, którego entuzjastą byłem od dawna, i Hausner znalazł się tam z tytułu zaangażowania w ścisłą współpracę z grupą skandynawskich ekonomistów, socjologów i politologów. Hausner był inspiratorem i organizatorem intelektualnego ruchu, którego charakter najlepiej oddaje tytuł zorganizowanej przez niego (grudzień 1990 r.), międzynarodowej konferencji pt. „Negotiated economy versus neo-liberalism as institutional framework for a market economy”. Był to pierwszy krok badawczego programu o tym tytule. Wyraźnie zarysowana instytucjonalno-skandynawska perspektywa wspomnianej grupy przyniosła wiele tomów studiów i referatów. Jest też jasne, że świadczyły one o postawie sprzeciwu wobec zaaplikowanego Polsce przez Leszka Balcerowicza i kontraktowy Sejm

skoku w gospodarkę kapitalistyczną.

Podobnymi ideami owiane były inne publikacje. Taki też był impuls powstania ukazującego się do dziś kwartalnika „Emergo”. Niewielka początkowo grupa rozrosła się na kraje Środkowej Europy. Interesującą inicjatywę stanowiło także powstanie swoistego klubu współpracy ponad dziesięciu uniwersytetów regionu, zwanego The University Council for Economic and Management Education Transfer (UCEMET) z biurem w Krakowie. W tych i innych inicjatywach decydująca była rola świetnie zorganizowanego, umiejącego przekonać do współpracy, dobrego inspiratora badań – Jerzego Hausnera.
Wypadło mi już – w roli historyka – pisać o Hausnerze. Z pełnym przekonaniem i obszernie upomniałem się o uznanie dla jego działalności w książce pt. „Trzy nauki społeczne w Centralnej i Wschodniej Europie. Podręcznik ekonomii, nauk politycznych i socjologii. 1989-2001” (wyd. angielskie, Berlin-Budapeszt). Był to bowiem, w moim przekonaniu, najpełniej wyartykułowany, heterogeniczny nurt myślenia o transformacji systemowej. Opozycja Hausnera i jego grupy wobec polskiej odmiany głównego nurtu (neoliberalizmu) opierała się na:
– instytucjonalnym i interdyscyplinarnym podejściu do transformacji;

– sprzeciwie wobec deterministycznego i skokowego pojmowania procesu powstawania nowego ładu;
– dążeniu do łagodzenia rozpiętości dochodowych i majątkowych;
– politycznym wyborze systemu powstającego w drodze negocjacji i porozumień;
– doniosłej roli zorganizowanego „systemu reprezentacji interesów”.
Wzięte w cudzysłów słowa zaczerpnąłem z tytułu sztandarowej, trzytomowej publikacji Hausnera i zespołu. Jak więc widać, z podziwem, niemal entuzjastycznie oceniałem opisaną wyżej rolę Hausnera – inspiratora, animatora fermentu intelektualnego, organizatora badań, konferencji, publikacji.
Z tym samym zapałem i organizacyjnymi umiejętnościami Hausner rozpoczął swą działalność polityczną w stolicy. Najpierw jako szef doradców wicepremiera i ministra finansów, Grzegorza Kołodki, (1994-1996), a następnie w charakterze pełnomocnika ds. reformy emerytalnej w ówczesnym rządzie.
Od tamtego czasu mój entuzjazm zaczyna słabnąć. Wiadomo było, że pomysł na tę reformę zaczerpnięty został pośrednio (poprzez Chile i Bank Światowy) od Chicago boys. W obliczu starzenia się społeczeństwa (choć bez przesady – także w obliczu obecnego i przyszłego wyżu demograficznego, odmładzającego kadrę pracowniczą pod warunkiem potraktowania go jako skarbu, źródła przyszłego wzrostu, a nie uciążliwości) konieczny był

spadek udziału emerytur w PKB.

Można to było osiągnąć innymi środkami, a nie za pomocą niezwykle drogiej reformy, na wiele lat osłabiającej budżet państwa. Na pewno zaś nie było konieczne wyzucie systemu emerytalnego z niemal wszystkich elementów solidarności międzygrupowej i międzypokoleniowej. Poza tym już wówczas było oczywiste, że gwałtowny wzrost funduszy emerytalnych w świecie zachodnim był raczej czynnikiem destabilizacji gospodarki światowej niż bodźcem dynamizującym gospodarkę.
Na tym tle zrodziło się pytanie, na które nie umiem sobie odpowiedzieć: jak Hausner pogodził swój skandynawski bagaż ideologiczny z promowaniem czysto neoliberalnego projektu reformy, która wysforowała Polskę na jednego z pionierów komercjalizacji sfery socjalnej? Kilkakrotnie próbowałem dociec tego w moich z nim kontaktach osobistych, ale bezskutecznie. W dodatku Hausner nie postarał się o wynegocjowanie reformy z głównymi partnerami społecznymi, a debata publiczna została mocno ograniczona. Wielu działaczy SLD usilnie stara się przypodobać „neoliberalnemu salonowi”. Sprawił to kompleks ludzi, których historia posadziła na oślej ławce, rozładowywany za pomocą neoliberalnego neofityzmu. Zauważył to ambasador amerykański (Simons), pisząc, że zmasowany atak na postkomunistów za ich przeszłość wymuszał ich reformatorską działalność w duchu wolnorynkowym. Ale Hausner? Hausner ze swoim dorobkiem tego nie potrzebował. Co więc odegrało kluczową rolę? Lojalność wobec zleceniodawcy? Euforia działania niepozwalająca na głębszą refleksję teoretyczną? Czyżby to był wyraz widomej ceny przepoczwarzania się naukowca w polityka?
Po czteroletnim intermezzo Hausner powrócił do władzy, gdy owa reforma w drastyczny sposób dawała o sobie znać jako jedno ze źródeł osławionej dziury budżetowej. Jak na dłoni widoczne były koszty funduszy emerytalnych. Jakże oczyściłoby atmosferę, gdyby w tym momencie Hausner wziął przykład z Jacka Kuronia i zdobył się na (samo)krytyczną analizę reformy z ewentualnymi propozycjami poprawienia. Tymczasem, przynajmniej na zewnątrz, zachował dobre samopoczucie, niemal takie, jak jeden z głównych autorów reformy, prof. Marek Góra.
Zarówno wybór resortu (Ministerstwa Pracy – z samej definicji „resortu wrażliwości społecznej”), jak i nowe okoliczności mogły ułatwiać powrót Hausnera do własnych źródeł. W dodatku nowy gabinet tworzył Leszek Miller – były minister pracy, działacz z żyrardowskiego awansu. Fakt, że Miller miał opinię mocnego człowieka, mógł zapowiadać, że władza znalazła się w dobrych rękach. Na początku nic jeszcze nie zapowiadało, że mocny człowiek stanie się słabym premierem.
Program wyborczy SLD-UP był pełen ambiwalencji. Bo cóż to za lewica, która

boi się słowa równość,

zapominając, że równość szans, jeśli nie jest mocno dookreślona, jest hasłem (dawniejszych) liberałów? Jednak sprawę redukcji bezrobocia postawiono na czele zadań przyszłej władzy (po pierwsze: zmniejszyć bezrobocie). Były też zapowiedzi ulżenia losowi zmarginalizowanych. Przy założeniu, że mglistości programowe wynikały z chęci pozyskania wyborców środka, można było mieć nadzieję, że ów mocny człowiek z Żyrardowa zabierze się do wcielania w życie ustrojowych zapisów konstytucji RP.
Przypomnijmy, że konstytucja zapowiadała ład ustrojowy oparty na zasadach społecznej gospodarki rynkowej – ustroju bliskiego systemom nordyckim. Nakładała na władze publiczne obowiązek polityki pełnego zatrudnienia, zapewnienia zabezpieczenia bytu starych i bezrobotnych oraz równego dostępu do wykształcenia. Gwarantowała szereg innych uprawnień zapowiadających odejście od polityki opartej na wzorach anglosaskich.
Ukształtowana przez poprzedników rzeczywistość coraz jaskrawiej przeczyła tym zasadom. Wskazywali na to: jeden z byłych rzeczników praw obywatelskich, Tadeusz Zieliński, oraz Mieczysław Kabaj. Przyczyniły się do tego stanu rzeczy kolejne gabinety, a zwłaszcza ekipa Buzka-Balcerowicza, której celem stała się minimalizacja państwa drogą ograniczania państwa opiekuńczego. Ale już poprzednia koalicja za pomocą różnych sztuczek ustawowych zaostrzających warunki rejestracji i uprawnień do zasiłku utorowała drogę temu, że obecnie już tylko co szósty zarejestrowany bezrobotny otrzymywał zasiłek (rekord Europy!). Z roku na rok praktykowano, według trafnego określenia T. Zielińskiego, „planowy niedobór środków” na pomoc socjalną, w wyniku czego wypłaca się zasiłki tylko części uprawnionych i często są to ochłapy urągające konstytucyjnym gwarancjom zapewnienia dostatecznych środków do życia. Doprowadzono do paradoksalnej sytuacji – dążąc do minimalizacji państwa, doprowadzono do gwałtownego wzrostu potencjalnej liczby klientów kasy państwowej i zaistnienia stałego zarzewia konfliktów.
Wobec narastającej klęski bezrobocia wszystkie inne sprawy należało podporządkować zwiększaniu zatrudnienia. Wydawać się mogło, że oczywistym nakazem chwili jest poważna próba zmierzenia się z tą klęską, skoro jej rozmiary, w tak długim czasie, stały się najwyższe w Europie. Klęską, która dotknęła głównie najliczniejsze z dotychczasowych i najlepiej wykształcone pokolenie. Powtórzmy, sama koalicja wyborcza SLD-UP uznała redukcję bezrobocia za problem numer jeden.
Tymczasem nowy rząd przedstawił cząstkowe programy zakładające nie spadek, lecz

wzrost bezrobocia na koniec tej kadencji,

a parlament przyjął to do wiadomości. Być może, nie całkiem świadomie, gdyż odkrycie tej smutnej prawdy wymagało matematycznej operacji odjęcia zakładanego wzrostu liczby zatrudnionych od przewidywanego wzrostu liczby ludności w wieku produkcyjnym. Ten program jest „pomyślnie” realizowany – w ciągu półtora roku bezrobocie wzrosło o parę procent i nic nie zapowiada odwrócenia tej tendencji. Na początku 2002 r. wicepremier Marek Pol zapewniał, że rząd opracuje specjalny program redukcji bezrobocia. Ale o tym zapomniano, a statystyczne podsumowanie rezultatów, jakiego ostatnio dokonano, jest dla szefa resortu pracy w najwyższym stopniu kompromitujące; pokazuje, że te środki, które dotąd podejmowano, nie mogą nawet przyhamować tempa spadku zatrudnienia. W opinii znanego ze swej powściągliwości wiceprezesa GUS, Janusza Witkowskiego, „jest to bardziej zabawa niż autentyczne oddziaływanie na rynek pracy” („Trybuna”, 22-23.02.2003 r. – podkr. TK). Myślę, że tej opinii minister pracy nie może zbyć milczeniem, jeśli kolejne jego przedsięwzięcia miałyby budzić zaufanie.
Czy objęcie przez Hausnera superministerstwa gospodarki i pracy zapowiada zmianę programową? Wątpliwe. Minister zaczął najfatalniej, jak można sobie wyobrazić. Orzekł mianowicie, że trzeba odchodzić od zasiłków na rzecz aktywnych form zwalczania bezrobocia. Co „poszło w świat”? „Koniec z zasiłkami dla bezrobotnych. Tak z grubsza rzecz ujmując wygląda nowa strategia walki z bezrobociem MGPiPSW” („Gazeta Finansowa”, 15-21.02.2003 r.). Tę nową strategię zapowiada się w sytuacji, gdy już tylko mniej niż 17% zarejestrowanych otrzymuje zasiłki z tytułu bezrobocia, a w województwie mazowieckim, jak podał szef urzędu pracy, zaledwie 11%. I z tych resztek funduszu dla bezrobotnych można wykroić znaczące środki na aktywne formy walki z bezrobociem? A tylko taki pomysł przedstawiono.
Przypomnijmy rodowód tej koncepcji.

„Praca zamiast zasiłku”

– to hasło wypromowane przez Clintona (work for welfare albo workfare), a potem przejęte przez Blaira. Tam, przy znacznie niższym bezrobociu i nieporównanie większym zakresie zasiłków, miało ono sens. W Polsce zaś sprawia wrażenie bezrefleksyjnego naśladowania anglosaskich wzorów.
Skoro jednak dotknęliśmy problemu naśladowania, pora na poruszenie ogólniejszego aspektu działalności kolejnych rządów. Od zarania krytykowałem rząd Tadeusza Mazowieckiego za „kolumbowy błąd”. Premier szukał swojego Erharda, a podsunięto mu Miltona Friedmana. Szukał wzorów do Bonn, a „zausznik” kupił mu bilet do Chicago przez Waszyngton. Przez wszystkie te lata władze starały się uczynić Polskę „pierwszą w klasie” szkoły wolnego rynku. Obecnie to dążenie do bycia „pierwszą w klasie” zrealizowało się w polityce zagranicznej. Tą trasą (przez Waszyngton) chcemy dojechać do Strasburga i Brukseli. Nie straszna nam wydłużona trasa, bo mamy (na razie wirtualny) F-16. Więcej. Mamy nową misję odmłodzenia „starej Europy”, tchnięcia w nią wolnorynkowego ducha. Taką nadzieję wyrażają najbardziej konserwatywne kręgi polityczne Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Lord Howell, minister spraw zagranicznych w brytyjskim gabinecie cieni, pisze z właściwą Izbie Lordów znajomością kontynentu, że podczas gdy w Niemczech „rośnie spirala bezrobocia”, „kraje kandydackie tryskają dynamiką (bristling of dynamism)” („Wall Street Journal Europe”, 12.02.2003 r.). Howell opiera na tym przyszłą strategię Królestwa, które ma przewodzić tej „innej Europie”. W przypadku Polski wszystko się zgadza, bo czyż nie tryska ona dynamizmem we wzroście… bezrobocia, biedy, nierówności?
Już wcześniej dwaj autorzy organu Wall Street pisali: „Niektóre z tych krajów (kandydackich – przyp. TK), np. Polska, zawsze czuły bliskie związki ze Stanami Zjednoczonymi i

amerykański model kapitalizmu

bardziej im odpowiadał”. W Unii Europejskiej nowi członkowie mieliby pod wodzą Albionu „naciskać na liberalizację sfery socjalnej i kodeksu pracy” zarówno u siebie, jak i we Francji i Niemczech. „Będą mogli nadrobić mniejszą siłę przebicia, zawierając sojusze z członkami, którzy myślą podobnie. Już teraz prowadzi się spekulacje na temat tego, że Wielka Brytania jako zwolennik większej liberalizacji może stać się potężnym sprzymierzeńcem nowych członków” („WSJE”, cyt. za „Gazetą Wyborczą”, 12.11.2002 r.). Właśnie ta droga ma prowadzić, jak pisze Howell, do osłabienia antyeuropejskości Amerykanów i odrodzenia transatlantyckiej kooperacji. Czyż trzeba dodawać, że w tym nowym sojuszu Polsce przypadła czołowa rola, zaraz po Wielkiej Brytanii?
Oczywiście, ten nowy sojusz znajduje żywy oddźwięk po prawej stronie naszej sceny politycznej. Pionierska rola w artykulacji tej strategii przypadła Janowi Szomburgowi, który pisał: „Od początku członkostwa (w UE) powinniśmy zdecydowanie opowiadać się za deregulacją i liberalizacją (…) i ograniczeniem pomocy publicznej, a przeciwko windowaniu standardów technicznych, socjalnych i środowiskowych (…). Predestynuje nas do tego kilka kluczowych cech. Przede wszystkim duch przedsiębiorczości, którego w Unii jest (…) wyjątkowo mało”. Jest to jednak optymizm desperacki, bo cóż nam pozostało, skoro „niewiele mamy już do chronienia. Stopień otwarcia gospodarki jest większy niż w krajach UE, wielkie „narodowe” przedsiębiorstwa zostały już w większości sprzedane” („Rzeczpospolita”, 16.01.2003 r.).
Chciałoby się wiedzieć, co na to obecna koalicja rządząca. Czy zgodnie ze swym lewicowym logo pragnie należeć do „socjalnej i na poły pacyfistycznej Europy”, czy też pozostać nadal „pierwszą w klasie” wolnego rynku, szukając oparcia w transatlantyckiej globalizacji? Polityczne gesty prezydenta, premiera i ministra spraw zagranicznych są absolutnie jasne. „Przy tobie, panie, stoimy i stać będziemy”. Pytanie, czy gesty te dotyczą tylko polityki, czy też całej koncepcji ustrojowej. Ani w jednym, ani w drugim przypadku proamerykański zez nie wzmacnia, lecz osłabia naszą pozycję w Europie. O optymizm trudno, bo jak dotąd rząd Millera nie robi nic wskazującego na chęć wejścia na drogę zgodności konstytucji z ustrojową i bieżącą polityką gospodarczą. Jerzemu Hausnerowi niespodziewanie przypadła rola ideologa ekipy rządzącej (bo jak nie on, to kto?). Dlatego powyższe pytania kieruję przede wszystkim do niego.

Autor jest profesorem INE PAN i Wyższej Szkoły Społeczno-Ekonomicznej, działaczem opozycji demokratycznej w czasach PRL, przez wiele lat związany z UP

Wydanie: 12/2003, 2003

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy