Wydarzenia grudniowe 1970 r. na Wybrzeżu to dla historyka wciąż temat trudny. Wydarzenia te chętnie wykorzystuje się w walkach politycznych, a przed sądami toczą się sprawy o wyraźnie politycznych implikacjach. Towarzystwo sądu i prokuratora nie bywa dla badacza dziejów wygodne nawet wtedy, gdy łączy ich wspólnota przekonań ideowych. Dlatego dziwi mnie odwaga, a może lekkomyślność młodych historyków, którzy za takie “nie ostygłe” jeszcze politycznie tematy się biorą. Z tym większym uznaniem przeczytałem pracę Jerzego Eislera o Grudniu ‘70. Na podstawie rzetelnej analizy dostępnych źródeł autor przedstawił możliwie wnikliwie i dokładnie przebieg dramatycznych wydarzeń, zinterpretował je z wystarczającym dystansem i zrozumieniem motywacji oraz zachowań wszystkich stron konfliktu. Nie poszukuje łatwych odpowiedzi na trudne pytania, pozostawia je otwarte, kiedy wymaga tego stan wiedzy. Eisler nie ogranicza się do samych wydarzeń grudniowych, rozpatruje je na szerszym tle sytuacji, w jakiej znalazły się rządy Władysława Gomułki po 1968 r. z jednej strony, a polityki nowej, gierkowskiej ekipy aż do VI zjazdu PZPR – z drugiej. Pozwala mu to głębiej wniknąć zarówno w genezę, jak i konsekwencje wydarzeń. W latach bezpośrednio poprzedzających Grudzień ‘70 polityka Gomułki znalazła się w kryzysie i napotykała na silną opozycję nie tylko w społeczeństwie, ale też w szeroko pojętym establishmencie. Mimo osłaniającej rzeczywistość tajemnicy i obrzędowego rytuału pęknięcia w obozie władzy były wyczuwalne i wpłynęły na bieg krytycznych wydarzeń, “doły” czuły się tą sytuacją ośmielane do oporu, na “górze” zaś panowała niepewność i bałagan decyzyjny na przemian ze skłonnością do paniki i awanturnictwa. Przed laty Eisler proponował potraktować wystąpienie robotnicze na Wybrzeżu jako kolejne powstanie. Teraz nie jest już pewien zasadności tej propozycji. Rozważa argumenty za i przeciw. Interesująca to dyskusja. Rzecz – jak sądzę – w tym, że powstanie, wszystko jedno czy w toku rewolucji narodowej, czy społecznej, zawsze zmierza do przejęcia władzy w ten lub inny sposób. Wówczas o to jednak nie szło, tak daleko nie sięgano jeszcze wyobraźnią. Gomułka w stresie rozprawiał o “kontrrewolucji” i powtórce Kronsztadtu, ale ta retoryka nie korespondowała z rzeczywistością. W ogóle ostatnie lata rządów Gomułki cechuje coraz silniejsze zerwanie kontaktu z rzeczywistością. Pragmatyzm i realizm, które długo były jego mocną stroną, teraz zawodzą. W 1970 r., zdaje się, w ogóle nie zauważał, że rozbicie w obozie władzy nie pozwala na podejmowanie i przeprowadzenie jakiejkolwiek ryzykownej społecznie decyzji. Pewne ważne pytania, dotyczące Grudnia ‘70, wciąż pozostają bez odpowiedzi. Przede wszystkim nie jest jasny przebieg wydarzeń, które doprowadziły 17 grudnia do tragedii pod stocznią w Gdyni i gwałtownie zwiększyły krwawe żniwo wydarzeń. Czy sprzeczne decyzje (wezwanie do powrotu do pracy w telewizyjnym wystąpieniu Kociołka, zamknięcie stoczni i jej wojskowa blokada, zawieszanie ruchu kolei dojazdowych i cofanie tej decyzji) wynikły tylko z bałaganu i rozproszenia kompetencji, czy też w grę wchodziła prowokacja? Czyja i w czyim interesie? Jaka była w tym rola służb specjalnych? Eisler jest świadom tych pytań, ale nie znajduje na nie zadowalających odpowiedzi. W snuciu hipotez jest ostrożny, i słusznie. Nie jest też jasne, jak doszło do podjęcia decyzji o blokadzie stoczni gdyńskiej. Zakomunikował o tym przedstawicielom władz miasta i stoczni Zenon Kliszko późnym popołudniem 16 grudnia, po czym wyjechał do Warszawy. Eisler słusznie zauważa, że “z pewnością jednak to nie wyłącznie Kliszko ponosił odpowiedzialność za tragedię, jaka miała rozegrać się 17 grudnia na ulicach Gdyni”. Z tego bowiem, że komunikował o decyzji, nie wynika, że jednoosobowo ją podejmował. Nie znamy też wystarczająco dokładnie informacji, które do takiej decyzji popchnęły i ich źródła. Nie wiadomo, czy po 30 latach w ogóle uda się odtworzyć przebieg tych zdarzeń z zadowalającą wiarygodnością. W państwie “realnego socjalizmu” każdy protest społeczny taił w sobie groźbę przelewu krwi. Brak zorganizowanych sił, zdolnych protest przygotować, nim pokierować i kontrolować, sprawiał, że bardzo łatwo wzburzenie wylewało się na ulice i przekształcało w zamieszki. Władze z kolei, mimo ich pozornej potęgi, były wobec poważniejszych zamieszek ulicznych bezradne. Nie tylko dlatego, że nie dysponowały odpowiednimi siłami, zdolnymi interweniować na ulicach bez użycia broni palnej. W podobnej sytuacji kilkadziesiąt lat temu były prawie wszystkie państwa niezależnie od ustroju. Polska policja państwowa przed 1939 r. uśmierzała zamieszki uliczne głównie bronią palną, a gubernatorzy
Tagi:
Andrzej Werblan









