Dom Repatrianta miał zastąpić rodakom z Kazachstanu dom rodzinny. Stał się jedynie azylem Jedyny w Polsce Dom Repatrianta nie jest ani brzydki, ani ładny. Wygląda tak, jakby nie chciał przyciągać niczyjej uwagi. Miał zastąpić dom rodzinny rodakom z Kazachstanu. Mimo szlachetnych intencji jego założyciela dla repatriantów stał się jedynie schronieniem i miejscem na przetrwanie. Dom powstał 13 lat temu, gdy w Polsce nie mówiło się jeszcze o repatriantach. Wybudował go w Krakowie przy ul. Sołtysowskiej Władysław Godyń, właściciel gospodarstwa ogrodniczego i koneser sztuki. Współczesny samarytanin, który wzbogacił się na uprawie kwiatów i kupnie dzieł sztuki, cały swój majątek postanowił przekazać potrzebującym. Godyń nigdy nie był w Kazachstanie, ale pracował przed laty w urzędzie i widział przychodzących tam repatriantów. Postanowił im pomóc. Aby wybudować dom dla Polaków z Kazachstanu, potrzebował sprzymierzeńca. Nie każdemu ufał. Chciał, aby jego pieniądze trafiły w odpowiednie ręce. Zaufał Józefie Grodeckiej ówczesnej dyrektor Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej. – Baliśmy się, że powstanie tu getto – mówi Grodecka. – Zaproponowałam panu Godyniowi, że razem z repatriantami będą tu mieszkać osoby bezdomne, starsze i potrzebujące pomocy – dodaje. Władysław Godyń na ten pomysł przystał. Nie wiedział, że w praktyce nic z tego nie wyjdzie. Franciszka Współlokatorki nie wierzą w jej polskość. To przez obco brzmiące nazwisko i łamaną polszczyznę. – Gdy mieszkałam piętro wyżej, kobiety dokuczały mi, żem Ruska, że nie jestem Polką – żali się kobieta. Ma siedemdziesiątkę, łagodne rysy i oczy o gołębiej barwie, pasujące do jej szlachetnej siwizny. Franciszka Nadobko urodziła się na Ukrainie. Jej rodzice byli Polakami. Gdy miała pięć lat, a jej brat dwa, tata zniknął. Od mamy dowiedziała się, że był represjonowany. Nie było go w domu trzy lata. Ludzie we wsi mówili, że jest wrogiem narodu i polskim agentem. Nie rozumiała, co to znaczy, ale czuła się winna. Gdy wychodziła z domu, wołali za nią „O, Polaczka”. Jej pochodzenie zdradzało imię Franciszka, bo nazwisko Nadobko w chmielnickim rejonie nosiły zarówno polskie, jak i ukraińskie rodziny. Mama Franciszki podjęła decyzję, że bezpieczniej dla jej dzieci będzie, jeśli nie będą mówić po polsku. Nie chciała, aby miały kłopoty. Na Ukrainie Polacy byli wytykani palcami. – Nie mieliśmy prawa mówić po polsku, nie mogliśmy się uczyć języka i tacy już zostaliśmy – mówi Franciszka. W jej domu rodzinnym była bieda. Nie było co jeść. Chciała pomóc mamie i już jako siedmiolatka pracowała z nią w kołchozie. Mając 13 lat, wyrywała buraki, doiła 15 krów dziennie i wyrabiała taką samą normę jak dorośli. Tak było do 20. roku życia. Gdy pytali ją, kim jest, odpowiadała: – Zobacz moje dokumenty. Tam jest zapisane. Pewnego dnia poznała Stiepana. Był Ukraińcem, ale to nie przeszkadzało ich miłości. Przeżyli razem 40 lat. Nie mieli dzieci. Gdy zmarł, została sama. Na Ukrainie było jej ciężko. Jej siostra mieszkała w Kazachstanie. „Przyjeżdżaj do nas – pisała siostra – razem będzie nam łatwiej. Sama na Ukrainie nie dasz rady żyć”. Pojechała do Kazachstanu i była tam 12 lat. Po śmierci siostry po raz kolejny w życiu została sama. Ojczyzna – Póki nie przyjechałam, nie wiedziałam, jak wygląda Polska. Dla mnie Polska to ten dom, w którym mieszkam. To ludzie, którzy mówią mi ciągle, że jestem obca, pokój, który dzielę z koleżankami, i moja lodówka, której nie wolno mi włączyć, bo przeszkadza innym. Żyłam sama, dopóki nie zaprosili nas do Polski. – Dla was postroili dom. Jedźcie tuda – usłyszała Franciszka w Kazachstanie. I przyjechała. – Tu zostałam – opowiada repatriantka. – W Kazachstanie ja żyła wśród swoich. Tu wsie ciużyje (wszyscy obcy) – dodaje z goryczą. Kiedyś w domu organizowano wycieczki po Krakowie. Teraz kierownictwo domu przygotowuje wyjazdy do pensjonariuszy Domu Pomocy Społecznej z Białego Prądnika. Komu kondycja na to pozwala, wsiada do specjalnego busa i jedzie w gościnę do polskich rówieśników. Franciszka z reguły zostaje w domu. Dziś największym problemem Franciszki jest ciasnota. W jej pokoju mieszka dziewięć osób, choć przeznaczony jest dla trzech. Od łóżka Ryszardy dzieli ją jedynie mała










