Oczko w pończosze

Obecne zamieszanie w życiu publicznym nie ogranicza się jedynie do jakiejś afery korupcyjnej ani też nie jest plajtą jakiejś koncepcji politycznej, lecz staje się kryzysem państwa. Rozpętana w grudniu ubiegłego roku afera medialna, rozpatrywana obecnie przez sejmową Komisję Śledczą, której działalność przedłuża się niczym wojna w Iraku, stała się jedynie detonatorem procesu dotyczącego nie tylko elity władzy, ale i samych dołów. Jeśli bowiem policja wyprowadza w kajdankach burmistrza Starachowic jako podejrzanego o udział w mafii samochodowo-narkotykowej, trudno się już łudzić, że mówimy tylko o nowej „wojnie na górze”. Czy zjawiska takie jak korupcja, a również niebezpieczny zrost władzy publicznej z kapitałem, którego jedną z nieodrodnych części jest kapitał przestępczy, pojawiły się dopiero teraz? Z pewnością nie. Myślę, że początki tego procesu sięgają ładnych kilku lat wstecz, kiedy to przywódcy polityczni wszystkich ugrupowań zaczęli na gwałt szyć sobie smokingi, aby móc godnie występować na bankietach biznesu i balach odradzającej się arystokracji, a miarą wartości promującej poszczególne osoby na pierwsze strony pism ilustrowanych stała się kasa. Obecnie jednak, z okazji szczególnego nagłośnienia jednej akurat, wcale nie największej afery, cała konstrukcja zaczęła się nagle pruć i lecieć jak oczko w pończosze. Wierzę, że są ludzie, którzy chcą ten proces powstrzymać, spotykam ich zresztą w miejscach całkiem nieoczekiwanych. Niedawno na przykład brałem udział w rozmowie radiowej, której uczestnik, znany dziennikarz, zaatakował nagle innego uczestnika rozmowy, ze swadą rozprawiającego o demoralizacji i korupcji, wytykając mu jego własne niejasne sprawki, co dotychczas się nie zdarzało. Unikano zarzutów ad personam i podobne sytuacje pokrywane były woalem kurtuazji. Teraz może to się kończy. Jest to klimat nowy, budzący nadzieję. Zdarzeniem nowym, również budzącym nadzieję, jest sytuacja, gdy jeden z działaczy SLD ma odwagę powiedzieć z trybuny, a także powtórzyć w prasie, że ma inne poglądy na świeckość państwa, zapisaną przecież w konstytucji, niż jego bardziej wpływowi koledzy partyjni. Jest już sporo ludzi, którzy też mają inne poglądy na pion ideowy partii lewicowej sprawującej obecnie władzę, i słyszę ich coraz częściej. Są to symptomy krzepiące, choć na razie sporadyczne. Zasadnicze bowiem pytanie, przed którym stajemy wszyscy, niezależnie od sympatii czy barw partyjnych, polega na tym, jak uratować państwo i jego ład demokratyczny w obecnym momencie kryzysu. W tej sprawie istnieją trzy główne stanowiska. Pierwszym jest przekonanie, że należy pruć to państwo do końca, kompromitować, kogo się da, odwoływać ze stanowisk każdego, na kogo padnie oko sejmowej Komisji Śledczej, choćby był nawet całkiem niewinny i tylko „zamieszany w sprawę zegarka”. Co ma zaś być potem – nie wiadomo. Może nowe wybory. Ale nowe wybory mają sens jedynie wtedy, gdy poza oficjalnym, parlamentarnym życiem publicznym znajdują się jakieś siły czy też jacyś przywódcy, którzy mają nowe czytelne pomysły na naprawę Rzeczypospolitej, lecz nie dopuszcza się ich do głosu. Otóż ośmielę się twierdzić, że takich sił i takich postaci w obecnej Polsce nie widać i wybory mogą dać jedynie powtórkę tego, co mamy, z niewielkimi tylko korektami. Drugim więc pomysłem jest w ogóle zmiana systemu konstytucyjnego i proklamowanie „Czwartej Rzeczypospolitej”, cokolwiek by to miało oznaczać. Podobno kluczem do tego mogą być jednomandatowe okręgi wyborcze, które osłabią rządy partyjniactwa. Ale pomysł zmieniania konstytucji i reguł gry za każdym razem, kiedy coś nam się nie udaje, nie jest z pewnością dobrym sposobem na demokrację, a na pewno nie uczy szacunku dla reguł demokratycznych. Próbował tego w 1926 r. Piłsudski i już niedługo wyszedł z tego proces brzeski i obóz w Berezie Kartuskiej. Istnieje zatem pomysł trzeci, na pozór nudny i formalistyczny, polegający na tym, aby spróbować na serio potraktować te przepisy prawa i procedury demokratyczne, które są zapisane w konstytucji i prawach Trzeciej na razie Rzeczypospolitej. Paradoks obecnej sytuacji polega bowiem na tym, że większości naprawiaczy demokracji nie przychodzi do głowy, aby ją stosować taką, jaka formalnie jest. Można przytaczać na to dziesiątki przykładów. A więc mamy Sejm; jaki – każdy widzi. Ale dopóki go mamy, prawo mówi, że jest on najwyższą władzą w Polsce i na przykład decyzje takie jak wypowiadanie wojny

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 15/2003, 2003

Kategorie: Felietony