Odbiorcy ze Stanów i Europy woleliby oficjalnie nie wiedzieć nic o detalach produkcji w Bangladeszu Musa miał spotniałą twarz i przeżuwał pan (betel), miejscowy roślinny specyfik na pobudzenie, który barwi zęby na czarno, a ślinie nadaje odrażający ceglasty kolor. (…) Właściwie nie powinienem był go zauważyć. (…) Szczegółem, który jednak zatrzymał mój wzrok na patykowatej sylwetce Musy, był jego ciemnogranatowy T-shirt. Poszarpany, z ramionami wypłowiałymi od słońca i z biało-czerwonym napisem na piersi, łuszczącym się jak wiekowy fresk. Wciąż jednak nie na tyle, by nie dało się go odczytać. Na podkoszulku widniały całkiem spore litery, które składały się na napis POLAND. – To jakaś firma. No, chyba – odpowiedział lekko zakłopotany na moje pytanie, czy wie, co to znaczy, zaś tłumek, który miejscowym zwyczajem błyskawicznie zgromadził się wokół nas, głośno dopingował go do zdjęcia podkoszulka, co pozwoliłoby sprawdzić na metce nazwę producenta i jego domniemanego polskiego zleceniodawcy. (…) W zimnej Polsce, prawie 7 tys. km stąd, ktoś kiedyś złożył zamówienie w Bangladeszu na podkoszulek służący teraz Musie Husseinowi, 24-letniemu bezdomnemu tragarzowi (…). Patrzył teraz na mnie spojrzeniem człowieka, którego w życiu rzadko spotykają przyjemne niespodzianki, i zdawał się pytać, czego, do cholery, od niego chcę. – Nie ukradłem tego T-shirtu. Naprawdę, w magazynie z używaną odzieżą, o tam, za torami, dostałem go za przeniesienie pakunków – wykrzykiwał podenerwowany, wskazując przy tym palcem w głąb ulicy. – Spokojnie – odpowiedziałem przez tłumacza. – Na piersiach masz nazwę mojego kraju i tylko dlatego cię zaczepiliśmy. (…) • Sklepy na całym świecie każdego dnia sprzedają około 5,5 mln T-shirtów. Rocznie – jakieś 2 mld sztuk, od masówki zalegającej w wielkich koszach w halach dyskontów i hipermarketów po rzadkie kolekcjonerskie egzemplarze zdobione grafikami znanych artystów. Uwielbiają je Indianie w Amazonii i wielkomiejscy hipsterzy, biedacy z brazylijskich faweli i miliarderzy z Doliny Krzemowej, żołnierze i pacyfiści, wierzący i ateiści. (…) Przy około 20-procentowym udziale Bangladeszu w światowym rynku odzieżowym jakieś 400 mln T-shirtów musi pochodzić z Dhaki i jej okolic. W biznesie skrojonym na tak wielką miarę nie ma już miejsca na chałupniczą amatorszczyznę. (…) Największe marki odzieżowe utrzymują więc w Dhace biura z dziesiątkami pracowników, którzy nie tylko na bieżąco doglądają produkcji, lecz także zapewniają płynność dostaw, wręczając komu trzeba łapówki oraz wykorzystując koneksje polityczne. Pieniądze nie gwarantują oczywiście sukcesu, bo przyjmie je tu każdy, ale nie każdemu warto zapłacić. Większość mniejszych kontrahentów, którym nie opłaca się inwestować w stałe przedstawicielstwo na miejscu, korzysta więc z usług tak zwanych buying houses, czyli wyspecjalizowanych agentów, którzy za 2,5-5% wartości zamówienia pilotują je od początku aż do chwili, gdy towar na pokładzie kontenerowca bezpiecznie opuści port w Ćottogramie. Przemysł odzieżowy w Bangladeszu stoi więc dziś na dwóch nogach. Oprócz samego szycia nie mniej ważne i dochodowe staje się profesjonalne zarządzanie produkcją oferowane przez setki, a nawet tysiące buying houses. Aby zrozumieć, jak działa ten biznes, musiałem się dostać do któregoś z nich. Z Ahmedem umawiałem się chyba z pięć dni. Dwukrotnie odwołał spotkanie w ostatniej chwili, raz po prostu nie przyszedł, wcześniej mnie o tym nie uprzedziwszy, dopiero za czwartym razem, gdy już zaczynałem wątpić w jego istnienie, zjawił się nieco po czasie w umówionym miejscu, niosąc pod pachą aktówkę, z której malowniczo wystawało kilka kartek oraz okrawki różnokolorowych tkanin. (…) – Masz godzinę, najwyżej półtorej – oświadczył na powitanie. – Prosto od ciebie pędzę do Ćottogramu. W porcie znowu robią problemy z załadunkiem towaru. (…) Ahmed od sześciu lat pracował jako agent handlowy dla dwóch amerykańskich klientów. Oczywiście, nie na własne konto, lecz jako jeden z kilkudziesięciu pracowników dużego buying house. (…) Sprawiał wrażenie faceta, który kocha swoją pracę. Zawdzięczał jej status i poziom życia niedostępny dla przeciętnego mieszkańca Bangladeszu oraz – jeśli nie przede wszystkim – poczucie władzy. Wobec mnie był więc niemal kolonialnie uprzejmy, ale już swojego kierowcę traktował jak psa: kazał mu czekać na siebie w nagrzanym jak piekarnik samochodzie bez włączonej klimatyzacji. – On się tak smaży czasem pół dnia, godzina mu nie zaszkodzi – machnął ręką, dając do zrozumienia, że tracimy czas na drobiazgi. A czas Ahmeda
Tagi:
Marek Rabij









