Ofiary „postępu” ścielą się gęsto

Ofiary „postępu” ścielą się gęsto

Dzisiejsi utopiści nie są ani optymistami, ani pesymistami. I do takich tylko przyszłość może należeć

Prof. Zygmunt Bauman, socjolog

– W książce „O pożytkach z wątpliwości” pisze pan, że sprawiedliwe społeczeństwo rozpoznajemy po tym, że robi sobie wyrzuty, iż nie jest wystarczająco sprawiedliwe. Czy Polacy są sprawiedliwym społeczeństwem?
– Chciałbym, aby byli. Tuszę, że są. Widzę, że starają się, jak mogą, by byli – choć chór „opiniotwórców” jedną melodię wyśpiewuje z jednym tekstem: że sprawiedliwość społeczna jest przeżytkiem i hamulcem „rozwoju gospodarczego” (ostatniego dziś rycerza na skądinąd pustym polu bitwy o życie pomyślne i godne), a marzenie o sprawiedliwości jest mroczną spuścizną mrocznych czasów. Chóru, szczególnie gdy zawłaszczył bez reszty scenę publiczną od prawego do lewego jej krańca, nie można lekceważyć – trudno wszak w chóralnym wrzasku innych tekstów się dosłuchać, a inne melodie intonując, słyszalnymi je uczynić. Ale i przeceniać chóru nie należy: żądanie sprawiedliwości, jak ów Feniks z popiołów, odradza się uparcie w każdym akcie niesprawiedliwości, w każdej krzywdzie ludzkiej – a więc żyznej gleby mu w dzisiejszej Polsce nie brak (przypomnijmy choćby jeden z aktów najjaskrawszych: od tych właśnie ludzi, którzy Polsce wolność wywalczyli, żąda się dziś, by zgodzili się być owej wolności collateral casualties – ofiarami towarzyszącymi, a prawdę mówiąc, głównymi).
– Mam wątpliwości, czy nasze open society, o którym marzyliśmy, jest rzeczywiście open i demokratyczne. Wszystkim rządzi pieniądz, także w kulturze.
– Pani wątpienie dodaje otuchy: wszak to właśnie sąd o niedostatku demokracji świadczy o demokratyczności społeczeństwa (Stalin i jego gorliwi bardowie nigdy wątpliwości co do demokratycznej doskonałości gułagowego carstwa, jeśli je mieli, nie zdradzili). Na to, że polskie (angielskie, hiszpańskie, szwajcarskie, islandzkie, itp., itd.) społeczeństwo jest nie tak demokratyczne, jak mogłoby być i jak chciałoby być, zgoda. Ale też po tym właśnie, że tak uważa i że o tym głośno mówi, większej demokracji się domagając, jego demokratyczność się poznaje.
Otwartość społeczeństwa to inna sprawa. Narzekanie i wytykanie niedomagań samo społeczeństwa otwartym nie uczyni. Jak to Norwid pięknie napisał – znudzony pieśnią lud woła o czyny. Ofiary „postępu” ścielą się gęsto, namnożyło się więc znów w Polsce Janków Muzykantów, przed bramami uczelni ustawiono strażników sprawdzających nie talenty, lecz zawartość portfela, rosną szeregi „ludzi zbędnych”, a jeszcze szybciej zastępy takich, co się zaliczenia do kategorii „zbędnych” nie bez powodu obawiają – a żywotów zmarnowanych i umiejętności zmarnotrawionych nie da się niczym odrobić ani cierpień ludzkich stąd wynikłych zrekompensować. Sprawnie funkcjonujący rynek zasypie sklepy towarami, ale społeczeństwa „otwartym” nie uczyni. Jego sprawność mierzy się przypasowaniem dóbr do kieszeni, a nie perspektyw życiowych do ludzkich zasług.

Wolność i pewność

– Jakie są, pana zdaniem, największe niebezpieczeństwa dla współczesnego świata?
– Rosnąca w oszałamiającym tempie polaryzacja ludzkości na bogatych i biednych, opływających w zaszczyty i upokorzonych, na takich, dla których świat stoi otworem, oraz tych bez perspektyw i szans na godne życie… A jeszcze bardziej znikomość wysiłków, by proces ten zahamować, nie mówiąc już o jego odwróceniu – a i niechęć do zwiększenia wysiłku. Jeszcze 30 lat temu dostatek 5% najbogatszych mieszkańców planety był 30-krotnie wyższy od stanu posiadania 5% najuboższych. Dziesięć lat temu był 60-krotnie wyższy. Dziś – 114 razy. 500 najbogatszych ludzi świata włada do spółki fortuną równą rocznemu dochodowi połowy (tej uboższej) ludzkości. 115 mln dzieci nie ma dostępu do jakiegokolwiek wykształcenia; wedle obliczeń ONZ, trzeba 5,6 mld dol. rocznie, by zapewnić im szkołę. Na utrzymanie wojsk okupacyjnych w Iraku Senat amerykański przeznaczył 56 mld, które by na dziesięć lat szkołę zapewniły (dwukrotnie większą sumę niż roczne koszta kształcenia Zachód wydał na Afganistan – z czego 80% na pokrycie kosztów bombardowania i na łapówki dla lokalnych watażków). Krowy hodowane wewnątrz Unii Europejskiej są subsydiowane sumą ponad 2 dol. dziennie na głowę, czyli taką, jaką muszą się obejść 2 mld ludzi. Zaś 20 tys. zamożnych hodowców bawełny w Ameryce otrzymuje z rządu federalnego subsydia w wysokości
5 mld dol., co z kolei, wedle obliczeń noblisty Stiglitza, zrujnowało 10 mln afrykańskich chłopów i bije na głowę sumy przeznaczone przez USA na pomoc finansową dla dotkniętych niedolą krajów… Wedle słów Johna Pilgera, znakomitego znawcy realiów świata „po tamtej stronie cywilizacji”, traktowanie krajów Trzeciego Świata ściśle w kategoriach ich użyteczności dla „nas” jest „maksymą potęg Zachodu”. Krótkowzroczna to maksyma, mordercza i samobójcza zarazem.
– Czy we współczesnej Europie możemy czuć się bezpiecznie? Czy takie wydarzenia ostatniej dekady jak np. wojna bałkańska, sukcesy Le Pena i spór wokół konfliktu irackiego – nie rozbijają obrazu zjednoczonej, wspólnej Europy?
– Rozdzierają dziś Europejczyków sprzeczne tendencje – kosmopolityzm i lojalność plemienna, ekumenizm i fundamentalizm religijny, „miksofobia” i „miksofilia”, pożądanie zmiany i strach przed płynnością świata. Dzielą one ludzi – ale też współżyją w nieustannym, rzadko tylko i na krótko przygasającym konflikcie w każdym z nas. Zważywszy naturę dokonujących się dziś, a dalekich od zakończenia przeobrażeń, trudno się innych reakcji ludzkich spodziewać i dziwić się rozdartym społeczeństwom i przepołowionym jaźniom. Nie widzę powodu, by rozdzierać szaty czy głowę popiołem posypywać, ale czujnie przypatrywać się rozwojowi sytuacji, trzeźwo go oceniać i czynnie weń ingerować z pewnością trzeba.
Wymienione pary sprzecznych tendencji są przejawami tego samego w gruncie rzeczy konfliktu, moim zdaniem, dla dzisiejszych czasów kluczowego, który sprawia, że po raz któryś już z rzędu planeta, podobnie jak składające się na nią społeczeństwa i ludzie, którzy je tworzą, znalazła się na przysłowiowym rozdrożu – nieoznakowanym i nienaniesionym na żadną z przekazanych przez poprzednie pokolenia map. W konflikcie, o którym tu mowa, pozostają dwie naczelne wartości – jednako dla godnego, a nawet znośnego po prostu życia niezbędne, choć często trudne do pogodzenia: wolność i pewność.
Freud odnotował przechylenie szali w kierunku pewności: niezadowolenie z postępów cywilizacji i czynna do niej niechęć biorą się, jak powiadał, z ceny, jaką wypada ludziom płacić za jej dobrodziejstwa ograniczeniem osobistej wolności.
– A jak to dziś wygląda?
– Dziś szala przechyliła się w drugą stronę – bezprecedensowa wolność wyboru stylu życia, wzorów zachowania, opinii czy upodobań jest „transakcją wiązaną”: można ją nabyć tylko łącznie z niepewnością jutra, chybotliwością społecznej pozycji, ryzykownością każdego kroku, nietrwałością schedy, dorobku i osiągnięć. Wolność jest słodka, ale szybko gorzknieje, gdy zabraknie jasnych wyborów, pewności siebie i środków, by wybór raz dokonany realizować. Czym się kierować, czego się trzymać? Wędrówka leśna jest przyjemnością jakich mało – póki ścieżki nie rozpełzną się w gęstwinie i nie znikną oznakowania trasy.
Im więcej „stabilizacji” z jej kojąco, ale też nużąco jednostajną i monotonną rutyną, im większe prawdopodobieństwo, że jutro od dnia dzisiejszego różnić się nie będzie, tym głośniejsze wołanie o zmianę i tym żywsze pragnienie wolności, jaka tę zmianę umożliwi. Im więcej podniecających skądinąd, ale zawsze grożących wpadką niespodzianek i ryzykownych przygód, tym głębsze łaknienie trwałego punktu oparcia, klarownych znaków drogowych i godnych zaufania przewodników. Wiele uszu chciwie się w tym drugim przypadku nastawi na syrenie głosy: słuchaj się mnie, a ja cię urządzę; bądź mi posłuszny, a wezmę na siebie ryzyko, z jakim teraz borykasz się samotnie, choć zbyt słabyś, by sobie z nim w pojedynkę poradzić. A jeszcze radośniej przyjmą ludzie zapewnienia, że za każdym kłopotem czy niepowodzeniem stoi winowajca, którego da się wskazać palcem i z kryjówki na światło dzienne wyciągnąć, i którego wystarczy zamknąć w ciupie lub ciupasem za granicę odstawić, by po tarapatach nie zostało śladu.
– Odwieczne zapotrzebowanie na wroga, teorie spiskowe…
– Sęk w tym, że współczesne niepokoje nie rodzą się z zagrożeń dla osobistego bezpieczeństwa (choć ku nim są z reguły wekslowane przez polityków nieposiadających środków potrzebnych do zmierzenia się z prawdziwymi źródłami niepewności), a skoro tak, to zastępcze ujścia dla trwóg i dla chęci im zapobieżenia sprawę załatwią na krótko – tylko dopóki się ich nie podda próbie. Zapotrzebowanie na wroga, który nikczemność świata własną nikczemnością wyjaśnia i wszystkie paskudztwa może przez swą kapitulację lub samobójstwo naprawić, nieprędko wyschnie. Chyba że zabierzemy się do kontrolowania tamtych drugich, najobfitszych i jak dotąd tryskających niepohamowanie źródeł trapiącej ludzi niepewności. Na razie na to się nie zanosi. Jak sugerował wnikliwy badacz naszych czasów, nieodżałowany Pierre Bourdieu, tendencja zdaje się dokładnie przeciwna: umyślna précarisation społecznego osadzenia, więzi społecznych i wszelkich społecznie obsługiwanych siatek ochronnych staje się dziś zasadą koronną strategii panowania i władzy, podobnie jak obietnice odwrócenia tego stanu rzeczy niespełniane stają się główną bronią w walce o władzę.

Przygoda zwana Europą

– Niedawno poprowadził pan wykład na Uniwersytecie Warszawskim pt. „Przygoda zwana Europą”. Dał pan wyraz swojej fascynacji Europą, z entuzjazmem wyrażał się pan o tendencjach integracyjnych, podkreślił pan, że Europa to wspólnota wartości. Ale ta wspólnota jest podzielona politycznie, społecznie, światopoglądowo. Jak wyobraża pan sobie przyszły ustrój Europy: jako wspólnotę o ustroju federalnym czy tylko wspólnotę handlową?
– Hola, czyżbym naprawdę to mówił? O ile pamiętam, słowo integracja (którego unikam ze względu na jego zbyt intymne pokrewieństwo z uniformizacją czy
Gleichschaltung) nie pojawiło się w moim miniwykładzie ani razu. Europa nie powstaje ani nie odradza się, ani nie podciąga do własnego idealnego obrazu siebie samej przez „integrowanie”. Mówiłem – i powtarzam tu, i będę powtarzał tak długo, jak sił mi starczy – że wielobarwność, wielowątkowość, różnica poglądów na wszystko z wyjątkiem ludzkiego prawa do „bycia sobą”, czyli do różnicy – cechy, które stawały się przez wieki (z mozołem, licznymi potknięciami i nigdy do końca) znamieniem Europy, zaliczyć trzeba do jej wartości najcenniejszych i najbardziej godnych pielęgnowania.
Europa była i jest (tuszę też, że pozostanie, nie bez udziału Polaków) szkołą i placem ćwiczeń dialogu (czy raczej polilogu) – to znaczy takiej rozmowy, której uczestnicy przyjmują, że każdy z nich obdarzony jest nie tylko uchem, ale i ustami, i założenia tego się trzymają, jakby „podzieleni” nie byli. Niczego świat bardziej niż sztuki takiego polilogu dziś nie potrzebuje, jeśli chce się z wyzwaniami skutecznie borykać, i w tym powołanie Europy…
– Powiedział pan, że Europa nie jest pojęciem terytorialnym, odnosi się raczej do kultury, mentalności. Czy jednak istnieje coś takiego jak kultura europejska? Przecież Europa to zbiór kultur. Wielu kulturoznawców podkreśla, że nie ma kultury europejskiej jako organicznej całości i nigdy jej nie było, a Polacy nie należą do Zachodu i nigdy do niego nie należeli; mają zupełnie inne tradycje, cenią inne wartości. Np. nie przykładają takiej wagi do rozumu jak na Zachodzie, notabene u nas najkrócej trwało Oświecenie. Nasza kultura jest ciągle pełna rozmaitych mitów fałszujących rzeczywistość.
– Nie wiem, co miałaby znaczyć „kultura europejska” (podobnie jak kultura polska, czy choćby wielkopolska). „Organiczna całość”? W świecie kultury nie ma i być nie może „organicznej całości” ani „zbioru kultur” (w domyśle: zbioru „organicznych całości”) – istnieje taka spójna, „przyrodzona” całość tylko w umysłach rządców i ich najemnych lub ochotniczych archiwistów i księgowych. No a cóż to miałoby znaczyć: „Polacy nie należą do Zachodu”? Kto tu zasiada w komisjach przyjęć i podpisuje legitymacje członkowskie? Zastanawiając się, co to „Europejczyk”, Aleksander Wat, człowiek który i na barykadach Europy, i pod jej barykadami przebywał, spróbował przysmaków i z anielskich, i z piekielnych kuchni, z jakich nasz kontynent w ubiegłym stuleciu zasłynął, zapisał: „To taki życzliwy i wrażliwy, subtelny człowiek, który głodnemu nie sprzątnie ostatniego kęsa chleba sprzed nosa i nie doniesie na współwięźnia łagiernemu dozorcy”. A po namyśle dodał: „Znałem takiego jednego. Był Ormianinem”.
– Czy w kulturze europejskiej jest więcej tradycji Oświecenia czy więcej Boga?
– Na jakich szalach je zważyć? Obie tradycje tkwią mocno; trudno sobie wyobrazić Oświecenie bez boskiego gestu – umieszczenia przed wzrokiem człowieka wizerunku jestestwa, jakim nie jest, a jakim stać się winien i winien starać się, jak może, by się stał. Dzięki owej „tradycji Boga” zadanie przekonywania do bycia jako stawania się, jako wspinaczki Oświecenie miało, by tak rzec, z głowy. Konieczność wspinania się nie podlegała dyskusji – szło o to tylko, kto ma taternikom przewodzić… Leszek Kołakowski powiązał zjawisko wiary religijnej z poczuciem ludzkiej niesamowystarczalności; jeśli to określenie religii przyjąć (a nie znam lepszego!) to się okaże, że Oświecenie nie wyszło poza obręb religijności – uświecczyło wprawdzie Boga, ale zdeifikowało „społeczeństwo” czy „ród ludzki”, zakładając, że omnipotencja i wszechwiedza ludzkiej zbiorowości Bogu tylko wprzódy przypisywane prędzej czy później zrekompensują ułomność i słabiznę ludzkich jednostek. Rozumiało się przeto samo przez się, że to plenipotenci społeczeństwa kreślić odtąd winni i będą owe modele, jakimi człowiek ma się kierować w skrajaniu własnej osobowości i do jakich ma się przymierzać w ocenie powodzenia czy porażki.
– Wśród polskich polityków toczy się spór, czy trzeba odnieść się do Boga i chrześcijaństwa w preambule do konstytucji europejskiej. Jakie jest pana zdanie?
– Bóg obejdzie się bez dekretów. To tylko ludzie nie mogą się bez nich obejść. Nie dla zachowania wiary w Boga – ale stanowisk.
– Czy wkraczając do UE, wnosimy interesujące dla Europy dziedzictwo kulturalne? Prof. Maria Janion twierdzi: „Do Europy – tak, ale razem z naszymi umarłymi”. Zgadza się pan z nią?
– Trudno mi sobie wyobrazić, bym się mógł z Marią Janion nie zgadzać – tyle mądrego napisała i nam, mniej od niej lotnym i uczonym, uprzystępniła. A i pod tą jej uwagą podpisuję się oburącz. Tym łatwiej mi to zresztą przychodzi, że stwierdza ona fakt w gruncie rzeczy banalny. Wielu próbowało, ale nikomu nie udało się jak dotąd wynaleźć takiego sposobu pozbycia się martwych, jaki by się do masowego użytku nadawał. Na nic najgrubsze nawet płyty grobowe, odkładanie wspominków na dzień zaduszny czy zaorywanie cmentarzy. Umarli żyją, pospołu – w nas, pospołu – i kroczyć (dokądkolwiek) bez „naszych umarłych” możemy tak samo jak napić się wody, nie połykając wodoru czy tlenu.
A dziedzictwo kulturalne mają Polacy ogromne: jak bogactw pełne, muszą jeszcze nasi europejscy pobratymcy odkryć, ale nie uczynią tego bez naszej pomocy.
Na jeden element dziedzictwa, bagatelizowany zazwyczaj w pędzie ku wszystkiemu, co nowoczesne i co bardziej od wczorajszego nowoczesnego nowoczesne, warto zwrócić szczególną uwagę – bo dla Europy, stojącej wobec trudnego zadania utrzymania 25 albo i więcej różnojęzycznych rozmówców przy okrągłym stole, ma ono szczególną cenność. „Nasi umarli” to także współziomkowie Rzeczypospolitej dwojga (a tak naprawdę kilkanaściorga) narodów. Nasi umarli, z tymi zamierzchłymi na czele, umieli się powstrzymać przed myleniem narodu z państwem i państwową władzą i dawać sobie radę z układaniem wzajemnego współżycia bez uciekania się do zasady cuius regio, eius natio lub instytucji znanej pod nazwą „państwa-narodu”.

Zawsze trzeba wątpić

– Znajdujemy się na progu XXI w., nowej epoki, bardzo odmiennej od poprzednich. Czy w tej nowej epoce jest jeszcze możliwy humanizm, czy też stał się anachronizmem? Niedawne doświadczenia polityczne rozwiały złudzenia, że człowiek jest wielkością. Od czasów Oświęcimia dowodów ludzkiej degeneracji stale przybywa. Dzięki telewizji mamy jasny obraz ludzkości, wiemy, że cała ta wzniosła idea człowieka nie ma podstaw. Czy zatem mit humanizmu może być wznowiony w dzisiejszych czasach, określanych globalnym zagrożeniem: nuklearnym, ekologicznym, społecznym?
– Nie wiem, czy humanizm jest możliwy, wiem natomiast, że jest niezbędny; dziś – na naszej szczelnie zapełnionej planecie pokrytej siecią wzajemnych zależności i w czasach, gdy odległości przestrzenne coraz mniej się liczą – bardziej bodaj niż kiedykolwiek w dziejach. O co chodzi, gdy uznaje się humanizm za anachronizm? O to, że rzeczywistość zatrzymała się na długo przed dotarciem do ideału? Ależ to cecha wszelkiej rzeczywistości, i miast potępiać ideał, zastanowić się raczej wypada, gdzie by dziś rzeczywistość przebywała, gdyby ideału, jakim swój postęp mierzyła, nie stało. O to, że świadectwa ludzkiej nikczemności dowodzą niezbicie, że humanizm jest mrzonką? Ależ humanizm nie twierdzi, że ludzie są szlachetni, sugeruje tylko, że są, by tak rzec, „pęczkiem możliwości” – w znakomitej większości jeszcze niespełnionych. Jeśli się ludzi wtrąca w nieludzkie warunki, trudno się po nich spodziewać człowieczeństwa. Warunki, w jakich żyją dziś miliardy mieszkańców planety, nie sprzyjają ujawnieniu potencjału człowieczeństwa. Upośledzenie jest nadbudowane upokorzeniem, brak perspektyw życiowych odmową ludzkiej godności. Gdy rzecznicy naszej, względnie wygodnie żyjącej części planety orzekają o anachronizmie humanizmu, przypomina mi się znana opowieść o pijaku, który nazwany świnią przez sąsiada w tramwaju, na którego ubranie zwymiotował, odpowiada z oburzeniem: „To ja jestem świnią? Popatrz pan na siebie, jak pan wyglądasz!”.
– „Dziś skłonny jestem uznać utopię za nieodłączny składnik ludzkiej kondycji; równie nieodłączny jak moralność”, pisze pan w książce „O pożytkach z wątpliwości”. Czy obecnie istnieje świadomość utopijna? Wielu historyków mówi o końcu wielkich utopii. Wydaje się, że współcześnie za zmianami politycznymi stoją tylko pragmatyzm, żądza władzy i wpływów. Nawet bunt antyglobalistów nie opiera się na utopii, wielkiej idei, wizji innego świata, lecz na niezadowoleniu z obecnej sytuacji, głównie finansowej.
– Mówi pani o „końcu wielkich utopii”. Powiedziałbym raczej, że utopie, nieodłączne od nowoczesnego sposobu życia, uległy (za przykładem tylu innych niegdyś społecznie sprawowanych funkcji) prywatyzacji. Jak powiada Ulrich Beck, dziś każdy człowiek ma szukać na własną rękę i własnym sumptem indywidualnych środków zaradczych dla społecznych niedomagań. Państwo wycofało się z zadania przeobrażania społeczeństwa wedle z góry przygotowanego i za lepszy od status quo uznanego wzoru (Lech Wałęsa był bodaj ostatnim politykiem, który się rozwodził o „budowie” – w jego przypadku o budowie kapitalizmu). Państwo może sobie pozwolić na cedowanie dawnych ambicji na bezosobowe „siły rynkowe” i bezsiłę jednostek ludzkich dzięki zastąpieniu mobilizacji ideowej przez wspomnianą wyżej strategię „prekaryzacji”. Ale też nie mogłoby dawnych swych zamierzeń kontynuować, nawet gdyby przy nich trwać chciało. Modelu „dobrego społeczeństwa” nie da się dziś zawrzeć, realizować czy bronić w granicach obszaru suwerenności żadnego z osobna wziętego państwa czy grupy państw. Model „dobrego społeczeństwa” może być dziś tylko modelem społeczeństwa planetarnego.
Sumaryczne pomówienie ruchów „antyglobalistycznych” (mylący to termin!) o pogardę dla utopii nie zgadza się z faktami. Doroczne kontrdavosowe obrady w Puerto Allegre prowadzone są pod hasłem „Alternatywne społeczeństwo jest możliwe”.
– Tyle pan pisze o pożytkach z wątpliwości, a w jakiej sprawie (sprawach) nie ma pan wątpliwości?
– Że zawsze trzeba wątpić, a zwłaszcza wtedy, gdy się nie odczuwa wątpliwości lub gdy wszyscy zgodnie twierdzą, że mamy rację. I że lepiej dla ludzi, gdy wątpią, niż gdy uważają, że prawdę ostateczną posiedli. Jak to zauważył Odo Marquard, przenikliwy filozof niemiecki, w tym drugim przypadku niechybnie dojdzie do strzelaniny, gdy w tym pierwszym jest szansa, że antagoniści zasiądą do okrągłego stołu i zaczną rozmawiać, a wtedy – kto wie? – może się dogadają. Choćby im się nie udało i pożytku nie było, przynajmniej krew się nie poleje.
– Używa pan wielu metafor biblijnych, posługuje się pan pojęciem Boga. Czy jest pan człowiekiem religijnym? Wierzy pan w Boga? Jest agnostykiem? Ateistą?
– Zabierzmy, jak pani to ujęła, „pojęcie Boga”, a nie będzie człowieka. Nie będzie czegoś, co przerasta moc człowieczą, a bez czego nie będzie miał czym się człowiek mierzyć, by swą moc odkryć i zaprząc do pracy. Nie stać nas na świętość, ale gdyby nie święci, nie stać by nas było i na tę skromną, ułomną moralność, jaką usiłujemy praktykować.
„Bóg” tak rozumiany rodzi się w każdym zadaniu ponad ludzkie siły, a bez takich zadań i siły by nie było, i jej poszukiwania. Ale zadania takie były, są i będą. Więc nadal będzie się Bóg rodził, rozmaite przybierając kształty: a to Przyrody, a to Społeczeństwa, a to Rozumu, a to Władzy, a to Ojca Narodów czy Führera, a to inne jeszcze, dotąd nieoglądane. Jak dotąd będą wcielenia szlachetne i urodziwe, będą też nikczemne i szpetne. Daj nam, Boże, tych pierwszych i pozwól uniknąć tych drugich.
A co do sądu, czy jestem człowiekiem religijnym – pani go pozostawiam.
– „Tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono”, napisała w jednym z wierszy Wisława Szymborska. Czy żyjąc tyle lat, ile pan żyje, wie już pan o sobie wszystko?
– A skądże bym miał wiedzieć? Wielu próbom mnie poddano (z jednych wychodziłem cało, z drugich podreperowany i pokrzepiony, z jeszcze innych nie bez szwanku dla mojego o sobie wyobrażenia), ale nigdy się nie dowiem, ilu prób mi zaoszczędzono albo ilu się, świadomie czy nie, wymknąłem. Życie jest wyprawą odkrywczą. Kończy się śmiercią, a nie dotarciem do celu wyprawy.


Zygmunt Bauman jest emerytowanym profesorem socjologii na Uniwersytecie w Leeds i Uniwersytecie Warszawskim. Jest jedną z najważniejszych postaci współczesnej socjologii; zajmuje się także etyką, kulturą, polityką i filozofią. Wydał wiele książek, m.in. „Etyka ponowoczesna”, „Ponowoczesność jako źródło cierpień”, „Globalizacja: i co z tego dla ludzi wynika”, „O pożytkach z wątpliwości”. Mieszka w Anglii, w Leeds.

 

Wydanie: 2003, 49/2003

Kategorie: Wywiady
Tagi: Ewa Likowska

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy