Jeśli ktoś wolał jednak coś ostrzejszego, mógł przejść pod scenę „Alter Stage”, gdzie swój występ dawały panie z Savages. Członkinie zespołu udowodniły, że kobiety nie są gorsze w graniu prawdziwego i głośnego punku. Przesłanie koncertu było wyraźnie feministyczne. Wzrok przykuwała szczególnie koszulka perkusistki, na której widniał napis „Pussy Riot rządzą”. Po tym koncercie długo chodziłem przygłuszony.
Zupełnie inną formę kobiecości w muzyce zaproponowała Florence Welch z zespołu Florence + The Machine, jedna z głównych gwiazd festiwalu. Jej śpiew był aksamitny, a kompozycje melodyjne. Wokalistka świetnie czuła się tego wieczoru na scenie. Niezmordowanie biegała z jednego jej końca w drugi. Raz nawet straciła równowagę i upadła. To jednak nie odebrało jej animuszu. Rozpieszczała fanów największymi przebojami, a oni odwdzięczali się głośnymi owacjami. Momentami nie potrafiła ukryć wzruszenia. – Dajecie mi tak dużo nadziei – mówiła publiczności. Występ trwał aż dwie godziny. Fani nie chcieli wypuścić jej ze sceny. Z pewnością ten koncert musiał zadowolić młode fanki w wiankach na głowie, które kilka godzin wcześniej zajęły miejsca przy barierkach, aby być jak najbliżej swojej idolki.
Mocnym zakończeniem pierwszego dnia festiwalu był doskonały występ Australijczyków z Tame Impala, którzy zaczarowali publiczność swoim psychodelicznym rockiem. Technicznie koncert został zagrany idealnie. – Wielokrotnie musiałem zbierać szczękę z podłogi, że tak można – przyznawał Adam, którego zaczepiłem po koncercie. Pomyśleć tylko, że występ tej grupy był zagrożony ze względu na zły stan zdrowia wokalisty. Całe szczęście, że polscy lekarze postawili go na nogi.
Polska biało-czerwoni
Pierwszy dzień festiwalu był zdecydowanie najbardziej interesujący. Później napięcie opadło, choć dobrych występów było naprawdę wiele. 30 czerwca na swoim standardowym wysokim poziomie zagrali Foals, którzy po raz kolejny gościli na Open’erze. Tłum falował w rytm gitary, a wokalista kapeli znów robił wszystko, aby przedostać się do fanów, czym przyprawiał ochroniarzy o zawał serca. Przyzwoite, acz bez rewelacji, były występy reprezentantów sceny elektronicznej: M83 i Caribou. Niby wszystko było dobrze, ale wyraźnie zabrakło tej iskry, która bardziej rozerwałaby publiczność.
Hitem drugiego dnia Open’era był jednak występ Red Hot Chilli Peppers, który zbiegł się z meczem Polska-Portugalia na Euro 2016. Wiele osób miało dylemat, co wybrać. Na Facebooku przed rozpoczęciem festiwalu pojawiła się petycja, aby na terenie imprezy zorganizować strefę kibica. Organizatorzy najpierw kręcili nosem, ale w końcu dali za wygraną.
Kiedy Robert Lewandowski strzelał bramkę na 1-0, na umiejscowionej nieopodal strefy kibica scenie pod namiotem trwał występ Marii Peszek, która śpiewała o swoim trudnym i niejednoznacznym stosunku do ojczyzny i patriotyzmu. Była to scena bardzo wymowna.
Zdecydowana większość fanów wybrała jednak koncert wielkiej gwiazdy, czyli Red Hot Chili Peppers. Obejrzało go rekordowe 60 tys. osób. To ponoć najwięcej w historii całego Open’era. Widać, jak wielu fanów mają w Polsce „Papryczki”. Zespół znany jest z tego, że nie najlepiej wypada na żywo, a wokaliście zdarza się zwyczajnie zawodzić, ale fani byli zadowoleni. Usłyszeli mix największych przebojów i nowości. Uczciwie trzeba także przyznać, że członkowie zespołu naprawdę dawali z siebie wszystko. Flea, basista i lider kapeli dżemował, a w trakcie meczu idealną polszczyzną nucił do publiczności „Polska, biało-czerwoni”.
Piłkarze rzuty karne rozpoczęli wtedy, kiedy na scenie pod namiotem pojawił się zespół Beirut. Nastrój festiwalowiczów po obronionym karnym Kuby Błaszczykowskiego idealnie odzwierciedlały smutne i tęskne piosenki Beirutu.










Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy