Orkiestra jeszcze gra

Orkiestra jeszcze gra

Kiedyś Barbórka bez górniczej orkiestry dętej była nie do pomyślenia. Dziś chętnych do grania jest coraz mniej Tamtej orkiestry już nie ma, ale oni grają dalej. Teraz w górniczej orkiestrze dętej KWK Pokój. Jerzy Wieczorek, Henryk Szlapka, Jan Sych, Henryk Mucha, Wiktor i Eugeniusz Sznurowie, Jerzy Adamczyk, Jerzy Kosicki, Roman Bartyla, Stanisław Kudlyk i Edward Korycki. Kiedyś muzycy słynnej górniczej orkiestry dętej kopalni Walenty-Wawel, bez której zwłaszcza w latach 60. i 70. nie mogła się obyć żadna większa impreza w kraju. Czy były to dożynki, czy obchody tysiąclecia, kongres, czy mecz międzypaństwowy. Jerzy Wieczorek już dawno poszedł na emeryturę. Z orkiestry nie zrezygnował, bo by nie potrafił. Jak nie potrafi do końca zrozumieć tego, co działo się potem w kraju i na Śląsku. – Może i dobrze, że Augustyn Kozioł tego nie musiał przeżywać – mówi. – Choć pewnie musiał się przewracać w grobie. Po pierwsze dyscyplina Augustyn Kozioł zmarł w 1984 r. To on stworzył potęgę reprezentacyjnej orkiestry dętej górniczej z kopalni Walenty-Wawel. Nikt mu nie podskoczył. Ani w orkiestrze, ani w branży. – Jak ktoś się odważył przyjść na próbę nieogolony, to wylatywał – wspomina Wiktor Szura, w górniczej orkiestrze od 48 lat. Henryk Sobeczek gra w orkiestrze dwa lata krócej. – Zaczynaliśmy na werblach. Pierwsze, co usłyszeliśmy, to „werbel w ręce i przysiady”. A niech ktoś spróbował zafałszować. Wakacji i urlopów nie było, chyba że akurat orkiestra miała wolne. A jeśli komuś mimo wszystko udało się wyrwać na parę dni z rodziną na wczasy do Jaworznika, i tak musiał być do dyspozycji. Jak Kozioł powiedział, że ma przyjechać na próbę, to nie było wyboru. Trzeba było się tłuc pociągami w tę i z powrotem. Próby zaś odbywały się dwa razy dziennie – od 9 do 12 i od 15 do 18. Dyscyplina musiała być. I była. Dziś w orkiestrze gra wnuk legendarnego kapelmistrza, Marek Kozioł. O swoim przodku mówi: – Nie mogłem na niego narzekać jako na dziadka. A na kapelmistrza? Inni wyręczają go w odpowiedzi: – Mieliśmy przynajmniej trochę więcej spokoju, bo jego tresował. Pierwsza liga na moście Dla nich to były wspaniałe lata. Koncerty, wyjazdy, nagrody. Kozioł tylko pytał, kto i ile płaci. W 1976 r. wyjechali do Niemiec. To było przeżycie. Razem z nimi jechała cała świta, w tym wysoko postawiony człowiek z ministerstwa. Kiedy spróbował ustawiać orkiestrę, Kozioł postawił sprawę jasno: – Ty tu ni mosz nic do godania. Bedziesz se móg godać, ile chcesz, jak przyjedziesz z powrotem w komitecie. Tu jo rządza i ino jo. W Moskwie ani milicja, ani tajniacy nie powstrzymali go przed wejściem w pełnym rynsztunku na Kreml. Chcieli mu przynajmniej zabrać szablę. Nie pozwolił. – To som moje insygnia. Jo jest górniczy kapelmistrz. Mogli sobie gadać, że to w końcu biała broń. Poszli won, jak chciał, tak zrobił. Kiedyś do północy czekali w gliwickiej politechnice na ministra Jana Mitręgę, ale „wlaz kajś bocznymi drzwiami”, a mieli mu zagrać na barbórkowym bankiecie. Jak mieli pójść po takiej niedzieli do roboty? No i każdy dostał w kopalni po „nn”. Kozioł się zapieklił i zadzwonił do Mitręgi. – Panie ministrze, moim chłopakom dyrektor kopalni dał bumelki. – Tak? Twojej orkiestrze dał bumelki? To on już nie jest dyrektorem. Wiktor Sznura wspomina, jak po wielkiej paradzie dożynkowej przełożony wojskowej orkiestry powiedział do swoich o górnikach z Walentego: – To jest prawdziwa orkiestra, tak macie wyglądać. – A przecież to my byliśmy amatorami – mówi Sznura. – Ale z drugiej strony, pierwsza liga. Problem musztry i paradowania z wyciągniętą jak struna sylwetką Kozioł rozwiązał po swojemu. Każdy w orkiestrze dostał pod ubranie przywiązaną do pleców deskę. No i chłopcy w górniczych mundurach szli jak burza. O mało co na obchodach tysiąclecia państwa polskiego nie rozwalili mostu Poniatowskiego w Warszawie. – Nikt nam nie powiedział, żeby zmienić krok – opowiada Henryk Szlapka. – Jak na most marszowym krokiem weszło 120 chłopa, to cała konstrukcja się rozhuśtała. Była panika, bo most mógł się zawalić. Szybko kazano nam zwolnić i na szczęście do katastrofy nie doszło. Przynajmniej nikt nie miał wtedy wątpliwości, że w orkiestrze dętej jest wielka siła. To były inne czasy. Jeździło się po Polsce, a wyjazdy do Warszawy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2004, 49/2004

Kategorie: Kraj