Osiedle pod jednym dachem

Osiedle pod jednym dachem

Żeby obejść dookoła największy blok w Polsce, potrzeba dziesięciu minut Alfred Jańczyk mieszka tu od chwili oddania budynku do użytku – od 1969 r. Wprowadził się z żoną i synem. – Gdy starałem się o klucze, dostałem dwie propozycje. Wybrałem superjednostkę ze względu na lokalizację w samym centrum Katowic. Atrakcją był przypisany do mieszkania garaż. Wielkim minusem – straszna ciasnota. Po ponad 30 latach dokupił sąsiadujące z mieszkaniem pomieszczenie, w którym kiedyś mieściła się pralnia. Dzięki temu ma 70-metrowy, jak na superjednostkę, prawie apartament. Stać go na to, bo prowadzi własny biznes. Jest właścicielem drukarni. Teraz mieszka już tylko z córką, oboje mają wiele zajęć i właściwie w domu tylko nocują. Jego starszy syn, Maciek, mile wspomina mieszkanie w tym molochu: – Dawniej aż huczało tu od dzieci. Naszą ulubioną zabawą było chowanie się. Budynek pod tym względem jest idealny. Nie wychodząc na dwór, można się w nim poruszać swobodnie wzdłuż i wszerz, po wszystkich piętrach. Gdy podrośliśmy i zaczęło się podpalanie papierosów, picie wina i piwa, a czasami nawet jakieś bójki, nieraz ktoś wzywał milicję. Nigdy nie udało się nas złapać. Mundurowi nie mieli szans w tym labiryncie. Teraz w budynku jest niewiele dzieci. Na początku mieszkało tu blisko 2,5 tys. osób, obecnie liczba mieszkańców zmalała niemal o połowę. – Postarzeli się, a wraz z nimi budynek – zauważa melancholijnie Teresa Wiązania, kierowniczka osiedla. – Dzieci poszły w świat, zostali emeryci, często samotni. Wiele rodzin wyprowadziło się do innych domów, zostawiając sobie lokal w superjednostce jako dodatkowy, na przykład dla wnuków. Sporo nowych lokatorów to różni przedsiębiorcy z odległych miast Polski i z zagranicy; kupili tu mieszkanie jako metę. Skomasowana jednostka mieszkaniowa W 1994 r. decyzją właściciela, Katowickiej Spółdzielni Mieszkaniowej, budynek otrzymał status osiedla. I tak powstało największe w Polsce osiedle pod jednym dachem. Nikt nie wie, skąd tak naprawdę wzięła się jego nazwa, która przylgnęła jak skóra. W planach dom nazywano skomasowaną jednostką mieszkaniową. Faktem jest, że zwyczajowe określenie stało się oficjalną nazwą osiedla, o czym informują tabliczki nad każdą klatką. Największą zmorą starzejących się mieszkańców są windy. Zatrzymują się co trzecie piętro. Ci, którzy mają pecha mieszkać na poziomie bez windy, muszą dojść do swojego mieszkania schodami. – Teraz już się do tego przyzwyczaiłam – mówi jedna z mieszkanek – ale gdy się wprowadzaliśmy, to był prawdziwy horror. Kilka lat temu na wniosek mieszkańców w bloku otwarto trzy portiernie. Od razu zrobiło się bezpieczniej. – Budynek, ze względu na specyficzny kształt i lokalizację, był wygodnym schronieniem dla tabunów narkomanów – mówi Teresa Wiązania. Specyfiką superjednostki jest też numeracja mieszkań. W każdej klatce taka sama. Jeśli więc obcy pomyli klatki – o co stosunkowo łatwo – trafi pod poszukiwany numer, ale zapuka do niewłaściwych drzwi. To sprzyja anonimowości mieszkańców. Szukam kogoś i aby się upewnić, czy dobrze idę, pytam starszą panią. Nie zna ani numeru, ani nazwiska, chociaż, jak się okazuje, mieszka tylko kilka drzwi dalej. – Ja też prawie z nikim nie utrzymuję kontaktów, chociaż wiem, że to źle – stwierdza Ewa Wanacka, która przyjmuje mnie w swoim gustownie przebudowanym mieszkaniu. – Dopiero wymieniłam okna, zrobiłam to na razie na własny koszt, bo mój termin wyznaczony przez spółdzielnię wypada dopiero za dwa lata. Pani Ewa mieszka teraz sama. – Musiałam rozwalać wszystko, bo to bardzo nieustawny lokal, proszę spojrzeć, wzdłuż ścian aż sześcioro drzwi. Kuchnia mikroskopijna, ślepa. Poza tym mieszkanie przylega do nieocieplonej ściany szczytowej. Zaryzykuję twierdzenie, że po różnych próbach dostosowywania się do fatalnego projektu każde mieszkanie w tym budynku wygląda dziś inaczej. Na początku sprowadzające się tu rodziny przeżywały wieloletni okres „moszczenia się”. Jedni coś wyburzali, inni zamurowywali. Na korytarzach walały się kupy gruzu, cementu i innych materiałów remontowych. Niektóre mieszkania to prawdziwe arcydzieła przekształcania małych klitek w apartamenty. Możliwe jest to jednak dzięki malejącej liczbie mieszkańców. – Moi sąsiedzi mieli troje

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 12/2002, 2002

Kategorie: Reportaż