Polskę Ludową obalały jej własne zbuntowane dzieci, sarmacka prawica dosiadła się do stołu zwycięzców Najnowszej książce Andrzeja Wasilewskiego należy się poważna merytoryczna rozmowa. Logicznie wyróżniają się trzy obszary rozważań ujęte w rozdziały: pierwszy o transformacji ustrojowej, czyli o solidarnościowej rozprawie z dziedzictwem PRL; drugi – o obliczu politycznym i ideologicznym obozu rządzącego po transformacji i wreszcie trzeci, zarysowany szkicowo – prognoza szans lewicy. Poznawczo największą wagę przywiązuję do rozważań o transformacji. Znajduję tam wnikliwość i uderzającą dosadność, a zarazem trafność syntetycznych ujęć. Błyskotliwe wręcz wydało mi się spojrzenie na polską transformację ustrojową jako \”wrogie przejęcie\” ze wszystkimi tego niszczącymi konsekwencjami. Autor słusznie zauważa, że rozdzielające społeczeństwo w 1989 r. podziały nie były nadmiernie ostre, nie rysowała się rewolucyjna sytuacja, kompromis cieszył się uznaniem, w solidarnościowej prognozie zapisanej w programie Okrągłego Stołu nie mieściła się restauracja kapitalistyczna w ogóle, a już na pewno nie w brutalnej – trafnie nazwanej latynoską – postaci. Wyczuwalna była tęsknota za arką przymierza między starymi i nowymi czasy, za zachowaniem wartości odchodzącego systemu w sferze bezpieczeństwa socjalnego, racjonalnie pojętego etosu egalitarnego i kultury zwłaszcza, od siebie dodałbym również politycznego realizmu. Sprawy poszły inaczej. Według Wasilewskiego, stało się tak głównie wskutek fobii antykomunistycznej oraz instrumentalnej przydatności tego „wrogiego przejęcia”, sprawiało ono, że gospodarka i państwo stawały się swoistym łupem zwycięzców. Nie przeczę pierwszej przyczynie, co do drugiej zauważę, że rzucała się w oczy bardziej w Rosji Jelcyna niż w Polsce. Myślę natomiast, że u nas niebłahą, chyba nawet największą rolę należy przypisać intelektualnemu korzeniu się przed panującą wtedy na Zachodzie doktryną neoliberalną. Rozumiem wyrzuty, jakie czyni Wasilewski postpezetpeerowskiej lewicy, która w czasie transformacji niemało miała do powiedzenia i nawet przez kilka lat rządziła, a mentalnie prawie całkowicie poddała się zwycięzcom, wyzbyła się ideowej tożsamości. Wasilewski szuka wyjaśnienia tej degrengolady w zahukaniu lewicy, w jej kompleksach, zwłaszcza niższości, w miałkości intelektualnej jej kierownictwa. Zapewne coś tu jest na rzeczy, ale nie traciłbym z oczu problemu strukturalnego – wyczerpania się potencjału twórczego tego kanonu myśli lewicowej, jaki zawdzięczamy XIX stuleciu. Ten marksowski socjalizm – we wszystkich jego lepszych i gorszych odgałęzieniach – zrobił swoje, dał myśli ludzkiej i doświadczeniu społecznemu, co mógł. Na nowe czasy propozycji już nie miał, a nowa wciąż jeszcze się nie pojawia. To dużo szersze, nie tylko polskie zjawisko. Rozdział o \”anatomii władzy monoobozu\” został napisany z emocjonalnym patosem, jest w nim klimat politycznego pamfletu. Gdy czytałem to, chwilami zżymał się we mnie na ten język nudziarz, do wyważonego pisarstwa historycznego i politologicznego nawykły. Jest w tym stylu zbyt dużo przesady i jednostronności. Po namyśle znajduję jedno tylko uzasadnienie: jest to na czasie. Od lat pod adresem Polski Ludowej i jej ludzi płynie potok kalumnii i moralnych obelg, często tak prostackich, że rzeczowa polemika właściwie jest niemożliwa. Wasilewski piętnuje z pasją wynaturzenia kultury politycznej obecnej epoki, takie jak: moralizatorstwo przekształcone w rodzaj kapitału spekulacyjnego, od którego odcina się kupony, instrumentalny utylitaryzm w podejściu do historii, obłęd lustracyjny i nawroty swoistego berufsverbotu, dyskryminację lewicy i jej tradycji, utajoną wojnę domową. Czasem wskazuje na analogie do stalinizmu. Zawsze jednak trzeba pamiętać, że odbywa się to w warunkach pluralizmu politycznego, nieskrępowanej wolności słowa i konstytucyjnie obowiązujących norm państwa prawa. To niebagatelna różnica i niebagatelna też zasługa tego obozu monowładzy, który Wasilewski z pasją krytykuje. Przyczyn wynaturzeń obecnej kultury politycznej Wasilewski poszukuje w tradycji odleglejszej, przywołuje często sarmatyzm. Są tu rzeczywiście analogie, ale chciałbym zwrócić uwagę na inny nieco aspekt sprawy. Również na duch naszych czasów, na reguły i skutki owej medialnej demokracji, która ociera się o ochlokrację i tyranię tłumu. Nie wypada zapominać także o pewnym dziedzictwie Polski Ludowej. Mianowicie o niesłychanie głębokim wstrząsie, jakiemu zostało poddane w ciągu dwóch pokoleń społeczeństwo. Ogromne, prawie powszechne przemieszczenie terytorialne całego narodu o 400 km na zachód. Potem równie gruntowna przebudowa struktury społecznej ze wsi do miasta, do nowych zawodów. Gwałtowne upowszechnienie, ale zarazem i spłycenie standardów
Tagi:
Andrzej Werblan