Państwo na ręcznym

Państwo na ręcznym

Spektakle komediowo-farsowe rozgrywające się ostatnimi czasy w naszym kraju – ojczyźnie krzywd wszelakich, które wyrządzano zawsze nam, a my ich nigdy nikomu – sprawiają, że dotkliwie postępuje inflacja śmiechu. Od dawna już wiadomo, że kiedy samo życie wyprzedza kabaret, kiedy realni bohaterowie fruwają na skórkach od banasia, przepraszam, banana, i rżną łbami o podłoże, trudno wymyślać historie jeszcze śmieszniejsze. Kiedy na okrągło oglądamy paradę złotoustych Suskich, kiedy do Trybunału Konstytucyjnego zostają wprowadzeni przez władzę wykonawczą Piotrowicz z Pawłowicz, kiedy prezes NIK staje się mistrzem uników w składaniu rezygnacji, do której przymusza go nieskutecznie na niespotykaną miarę (jeśli chodzi o swoich mianowantów) sam prezes Kaczyński, kiedy w konsekwencji wyroku Trybunału Sprawiedliwości UE Sąd Najwyższy uznaje, że tzw. Izba Dyscyplinarna nie jest sądem, a Krajowa Rada Sądownictwa nie jest niezależna od rządu – a przedstawiciel tej ostatniej udaje, że nie słyszy, co się do niego mówi – to już nie opadają nawet ręce, bo nie mają dokąd. Oczywiście można uznać, że tempo posypania się PiS w ostatnich tygodniach imponuje skalą, ale tak naprawdę ten moment musiał nadejść z siłą koniecznościowego politycznego wodospadu. Polska de facto od kilku lat jest rządzona w sposób pozakonstytucyjny, archaiczny, na modłę małej, despotycznej monarchii sprzed stuleci. 40-milionowym europejskim krajem dyryguje, całkowicie poza jakimkolwiek systemem odpowiedzialności, szeregowy poseł, szef partii rządzącej. Deformując instytucje, naruszając zasady i reguły ustanowione konstytucją (której martwota na wielu polach widoczna była skądinąd już dużo wcześniej), miał na celu jedynowładztwo. Nic w partii, rządzie, kraju nie miało prawa się zdarzyć bez jego wiedzy, akceptacji czy przyzwolenia. Zniknęły wszystkie kryteria (nie żeby wcześniej funkcjonowały wzorcowo) przydatności do spożycia w maszynerii władzy oprócz jednego: ten człowiek jest nasz. Czyli nietykalny, niesprawdzalny, nieweryfikowalny, nieodwoływalny. Chyba że upublicznione zostaną przez nieprzejęte do końca media ekscesy, wybryki, gafy i inne wyskoki, których nawet własny elektorat nie kupi – to się go zdejmie z oczu, przesunie gdzie indziej i tam da ponadgodziwie zarobić. Ale tak współczesnym państwem rządzić się nie da, to jest nieogarnialne. Tak mógł brylować sobie udzielny książę 300 lat temu – tak się nie da organizować życia sporej wielkości państwa. Nie ma możliwości, żeby się nie pomylić, nie przeoczyć, nie zareagować za późno, a co najgorsze – na oczach wszystkich nieskutecznie. Jarosław Kaczyński, marzący od zawsze o byciu „emerytowanym zbawcą narodu” (takim wyznaniem podzielił się ponad 20 lat temu z wywiadującą go Teresą Torańską), od kilku lat ogrzewał się w gabinecie na Nowogrodzkiej poczuciem, że sen się spełnił. Że marionetkowość działa. Że na pstryknięcie palcami (jeśli akurat to potrafi…) powołuje i odwołuje premierów, rządy, że włada bezwolnym parlamentem, że na każde skinienie ma podpis umownej głowy państwa, zwanej dotąd prezydentem. Że sam jeden włada wszystkim i wszystkimi. I przed nikim nie musi się tłumaczyć, za nic nie odpowie, jak to sam określił, wparowując onegdaj na trybunę sejmową: cała władza poza jakimkolwiek trybem. I nagle ziarnko piasku w tym beztrybowym kole autorytarnej władzy, jeden kamyczek nie do zmiażdżenia, przynajmniej w tempie, do jakiego prezes przywykł, czyli natychmiast. Namaszczony na szefa konstytucyjnej Najwyższej Izby Kontroli, wcześniejszy wice- i minister finansów Marian Banaś, który z racji swoich uwikłań nigdy nie powinien pełnić tych funkcji, nie dał się zmusić do ustąpienia. I nie ma formalnych mocy, żeby go ze stanowiska usunąć. Mafijny zabieg, polegający na zwolnieniu jego syna z wysokiej posady w państwowym banku – nie zadziałał. Może za chwilę zadziała coś innego, akurat takich pomysłów tej władzy, próbującej karać sędziów za wydawanie wyroków nie po jej myśli, nie brakuje. Ale mleko kompromitacji się rozlało. Stało się to, co u Andersena – prezes jest nagi, bezsilny, bez władzy. Mylił się nieraz, ale odwoływał raz za razem, bez zmrużenia oka i bez jęku sprzeciwu. A tu widowiskowo nadział się na pancernego Mariana i odbił jak od muru, którego istnienia nawet nie podejrzewał. Takie obnażenie niemocy władcy może pozornie cieszyć (nie rozśmieszać). Tak naprawdę jednak zapowiada zarówno bezpardonową walkę o sukcesję (jeśli Banaś pokonał Kaczyńskiego, to może on?), jak i demonstrację siły wobec innych słabszych. Polska będzie teraz płacić cenę

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2019, 50/2019

Kategorie: Felietony, Roman Kurkiewicz