Indyjskim „oburzonym” udało się pokonać politycznego Goliata – nacjonalistyczną Ludową Partię Indii Niedawna wygrana w Delhi debiutującej na scenie politycznej Partii Zwykłego Człowieka wróży duże zmiany w największej demokracji świata. Być może mała partia pokrzyżuje szyki wielkiemu zwycięzcy wyborów powszechnych z zeszłego roku. Indyjskie Watergate – Politycy uwielbiają ziemię – twierdzi właścicielka kliniki diagnostycznej na przedmieściach Mumbaju, Andźali Damania, która osobiście otarła się o wielką korupcję. Z tą małą, codzienną, każdy nauczył się już żyć: posmarować trzeba od wniosku o linię telefoniczną czy miejsce parkingowe przez prawo jazdy, paszport po licencję na prowadzenie biznesu. Ale od lat 90., kiedy Indie ostro ruszyły gospodarczo do przodu, nad głowami zwykłych ludzi przetoczyła się prawdziwa korupcyjna nawałnica. Długą listę afer na szczytach otworzyły Igrzyska Wspólnoty Narodów (Commonwealth Games) w 2010 r. Wydano na nie 11 mld dol. Potem opinią publiczną wstrząsnęła Coalgate, afera węglowa, w której budżet stracił 30 mld dol. w efekcie przydzielenia firmom przez rząd złóż węglowych. Następna to 2G Spectrum, afera z preferencyjnymi przydziałami częstotliwości dla operatorów komórkowych – i kolejne 30 mld dol. strat. To i tak jedynie czubek góry lodowej, który mediom udało się nagłośnić. Kiedy więc Andźali Damania dostała rządowe wezwanie, by oddać działkę pod budowę tamy, jej czujność zaostrzyła się. Kobieta odkryła, że koszty budowy innych zapór w stanie Maharasztra zostały zawyżone, a wydatki z budżetu na projekty irygacyjne czterokrotnie przekroczyły szacunki. Rewelacje te okrzyknięto indyjską aferą Watergate, kolejną, która okazała się wodą na młyn obywatelskiego ruchu Indie Przeciw Korupcji. Komitet Otwartych Przestrzeni W 2011 r. wielkie miasta Indii ogarnęła antykorupcyjna gorączka. Na centralnych placach w Delhi i Mumbaju działacze i mieszkańcy ramię w ramię protestowali przeciw bezkarności polityków i biznesmenów, których mafijna spółka – ich zdaniem – opanowała Indie. To przez nich, twierdzili, w Mumbaju, największej metropolii kraju, w ciągu ostatniej dekady ceny mieszkań wzrosły czterokrotnie, podczas gdy 60% mieszkańców tłoczy się w dziko rozrastających się slamsach. Dawny Bombaj stał się placem zabaw dla grabieżczych deweloperów. – Zagarnęli już 90% publicznych terenów – opowiada oburzona Damania. – Pootwierali tam ekskluzywne kluby krykieta, w których karta członkowska kosztuje milion rupii. Jeśli moje dziecko chce pograć w squasha, gdzie ma teraz iść? Dlatego latem 2011 r. Damania straciła w końcu cierpliwość do aferzystów i dołączyła do indyjskich oburzonych. – Byłam wtedy w swojej klinice i oglądałam w telewizji głodówki na Majdanie. Chwyciłam torebkę i powiedziałam sobie: „Do diabła z tym wszystkim! Jadę do nich!”. Rewolucja burżuazyjna Centralną postacią obywatelskiego zrywu był 70-letni reformator w furażerce à la Mahatma Gandhi, który dzięki publicznym przemówieniom i głodówkom skupił rzesze Hindusów wokół idei Indii wolnych od korupcji. Otoczyła go osobliwa drużyna: od bollywoodzkich gwiazd przez korporacyjnych szefów po jogina zarządzającego ajurwedyjskim imperium i byłego urzędnika podatkowego, który wkrótce miał zostać premierem rządu stanowego w stolicy. Wszyscy chcieli pozbyć się nieudolnego rządu. Głównym postulatem oburzonych było ustanowienie niezależnego rzecznika praw obywatelskich uprawnionego do ekspresowego aresztowania polityków oskarżonych o korupcję. Gilotynę tę nazywano ustawą o niezależnym rzeczniku praw obywatelskich. Projekt był kilkakrotnie w parlamencie, ale po licznych poprawkach stracił siłę rażenia. Sam ruch jednak nie stracił impetu i zamiast umrzeć śmiercią amerykańskich oburzonych, przekształcił się w partię polityczną. Na jej czele stanął niepozorny 40-latek w okularach, inżynier z wykształcenia i były urzędnik podatkowy Arvind Kejriwal, który poprowadził indyjskich oburzonych do stołecznych wyborów pod sztandarem Partii Zwykłego Człowieka (Aam Aadmi Party, AAP). Z miotłą w herbie i partyzanckim budżetem złożonym z datków sympatyków ruszyli od drzwi do drzwi, by odebrać wyborców skorumpowanym politykom. – Bierzcie pieniądze, bierzcie kiełbasę, zostawcie alkohol – apelowała do mieszkańców mumbajskich slamsów Andźali Damania, wtedy już kandydatka z ramienia nowej partii w zbliżających się wyborach powszechnych w 2014 r. – Pieniądze są wasze, zostaliście z nich ograbieni. Ale głosujcie na porządnych ludzi. Ku własnemu zaskoczeniu, niczym Dawid Goliata, nowicjusze pokonali Partię Kongresową
Tagi:
Joanna Irzabek









