Córka hinduskich imigrantów idzie na wojnę z Trumpem o nominację prezydencką w wyborach 2024 r.
Korespondencja z USA
14 lutego 51-letnia republikanka Nikki Haley, a właściwie Nimrata Haley, z domu Randhawa, ogłosiła start w wyborach prezydenckich w 2024 r. Nikogo to nie zaskoczyło, bo pogłoski o jej prezydenckich ambicjach krążyły po Ameryce już w 2020 r., a gdy w październiku ub.r. wydała książę pod wiele mówiącym tytułem „If You Want Something Done: Leadership Lessons from Bold Women” (Jeśli chcesz, by coś zostało zrobione. Lekcje z przywództwa od odważnych kobiet), stało się jasne, że jej start w wyborach jest przesądzony.
Kobieta z rekordami
Świat poznał nazwisko Haley w styczniu 2017 r., gdy objęła stanowisko ambasadorki przy ONZ w gabinecie Trumpa. Na radarze amerykańskiej opinii publicznej znalazła się jednak dużo wcześniej. W 2010 r., po kilku latach posłowania w parlamencie rodzinnej Karoliny Południowej, wygrała wyścig o fotel gubernatora, przechodząc do historii nie tylko jako pierwsza kobieta na tym stanowisku w swoim stanie, ale również jako pierwsza w historii USA gubernatorka azjatycko-amerykańskiego pochodzenia, a trzecia kolorowa. Do tego najmłodsza osoba w roli gubernatora – miała wtedy 32 lata. Pierwszą kadencję wywalczyła na przekór wszystkim prognozom, drugą, w roku 2014, wygrała z przytupem, z prawie 15-punktową przewagą.
Osiągnięcie ogromne, jeśli pamiętamy, że Karolina Południowa, swego czasu centrum przemysłu bawełnianego i stan o najwyższym odsetku niewolników, do dziś pozostaje areną większej niż przeciętna aktywności białych suprematystów, a w sferze politycznej – ostoją konserwatystów nadal chętnie pielęgnujących konfederacką przeszłość stanu. Co ważniejsze, osiągnięcie, którego Haley nie zmarnowała. Gdy w czerwcu 2015 r. biały suprematysta zamordował w kościele w Charleston dziewięcioro czarnoskórych parafian, Haley ruszyła na wojnę z prokonfederackim skrzydłem swojej partii i podpisała historyczną ustawę o permanentnym usunięciu z budynku stanowego Kapitolu wciąż tam powiewającej flagi konfederackiej. A to tylko połowa jej wyborczego profilu. Zanim bowiem zaangażowała się w politykę, z wielkim powodzeniem realizowała się w sferze biznesu.
Przygodę z przedsiębiorczością rozpoczęła już jako 12-latka, gdy zajęła się księgowością rodzinnego butiku z odzieżą i pomogła rodzicom przekształcić go w przedsięwzięcie przynoszące wielomilionowe dochody. Po studiach z księgowości została CFO, dyrektor finansową, rodzinnej firmy, w wieku 26 lat weszła do zarządu izby handlowej w swoim hrabstwie (Orangeburg), a sześć lat później została prezeską National Association of Women Business Owners (Związku Kobiet w Biznesie), najważniejszej organizacji zrzeszającej przedsiębiorczynie z całej Ameryki.
Spóźniona o 10 lat
Jeśli popatrzymy na dzisiejszą Amerykę – kraj, gdzie w wielu miejscach ludzie biali już nie są większością (w grupie poniżej 18 lat nie są nią już od 2019 r.), do tego coraz odważniej mierzący się ze swoją trudną historią rasizmu i wszelkich innych form dyskryminacji – Nikki Haley wydaje się kandydatką niemal idealną. Nie tylko oferuje wspaniały PR partii, która od dawna rozpaczliwie zabiega o większe zróżnicowanie, ale także zaciekawia wyborcę z centrum i lewicy. Partia Demokratyczna na kobiety i mniejszości stawia od dawna, jednak osiągnąć tyle wśród konserwatystów to sztuka i Haley należą się za to wielkie brawa.
Czy więc powinniśmy się szykować na to, że nazwisko Nikki Haley znajdzie się w przyszłym roku na kartach wyborczych? Niewykluczone, ale paradoksalnie jest to trudniejsze niż kiedykolwiek. – Haley przystąpiła do wyścigu w momencie, gdy stężenie seksizmu w Partii Republikańskiej sięga maksimum – wyjaśnia Lauren Leader, szefowa All In Together, think tanku nastawionego na polityczną i obywatelską edukację kobiet. – Gdybyśmy mieli do czynienia z Partią Republikańską sprzed 10 lat, Haley bez wątpienia nokautowałaby rywali dorobkiem jako polityczka i bizneswoman, a do tego niebiała. Niestety, dziś jako kobieta kolorowa stoi na końcu szeregu, a statystycznie jest dwa razy bardziej zagrożona atakami dezinformacji i hejtu pod swoim adresem niż białe koleżanki.
Po co zatem poświęcać Nikki Haley uwagę? Z dwóch przyczyn. Po pierwsze, każdy start kobiety w wyścigu o prezydenturę USA, nieważne z jakiej platformy, jest testem gotowości Amerykanów na to, by rządziła nimi kobieta. A przypomnijmy, że są oni wciąż kompromitująco mało otwarci na tę ewentualność w porównaniu z innymi wysokorozwiniętymi częściami świata. Po drugie, nic tak nie odkrywa prawdy o amerykańskim wyborcy jak właśnie wyścig prezydencki. Zdarza się, że politycy dokonują korekty stanowiska w zderzeniu z ujawnionymi w czasie kampanii postawami elektoratu. Tak było z Billem Clintonem, który wygrał, bo powściągnął swój apetyt na regulacje i reformy socjalne w odpowiedzi na entuzjazm wobec reaganomiki, którą we wczesnych latach 90. Ameryka ciągle była odurzona. Albo odwrotnie. Nieoczekiwany wybuch miłości wyborców do jakiegoś kandydata zmienia nie tylko wyborców, ale i kierunek, w jakim podążała cała partia. Wystarczy sięgnąć pamięcią do roku 2016.
Zacznijmy od gotowości Ameryki na prezydentkę. Przed Haley stoi wielkie wyzwanie, bo stosunek Amerykanów do kandydatów na ich przywódców po dziś dzień charakteryzuje pewien jawnie seksistowski paradoks. Otóż oczekują oni, że bez względu na płeć lider musi być twardzielem epatującym siłą i niezłomnością, a więc prezentować wachlarz cech „naturalnych” u mężczyzny. Jednocześnie od kandydatek żądają uwypuklania cech tradycyjnie przypisywanych kobietom: delikatności, ciepła, urody, tego wszystkiego, za co, jak to ujął w 2008 r. Barack Obama, miażdżąc Hillary Clinton w prawyborach, „po prostu dało się je lubić”.
Socjolodzy wyjaśniają, że ta kłopotliwa rozbieżność wymagań jest silnie uwarunkowana kulturowo. To niegasnąca tęsknota za „cudownymi latami 50.”, okresem zapisanym w zbiorowej pamięci jako czas porządku i dobrobytu, kiedy Ameryką rządzili bezkompromisowi twardziele, a kobiety dorzucały do tego sukcesu swoją cegiełkę, dając im ciepły, opiekuńczy dom.
Lingwistka Robin Lakoff opisała ten paradoks w 1975 r. w kultowej książce „Language and Woman’s Place” (Język i miejsce kobiety) i nawet ukuła dla niego specjalną, używaną dziś powszechnie nazwę: double bind, czyli podwójny węzeł. – Chodzi o to, że jeśli ludzie nie zachowują się i nie mówią w sposób, jakiego od nich oczekujemy, bazując na wiedzy o tym, kim są, pojawia się poczucie, że są nieautentyczni i niegodni naszego zaufania – wyjaśniła Lakoff. Przebieg kampanii Hillary Clinton w 2016 r. Lakoff uznała za podręcznikowy wprost przykład działania tego paradoksu w praktyce. – Hillary Clinton przekonująco zaprezentowała absolutnie wszystkie cechy, jakie chcemy widzieć u naszych przywódców. Przegrała dlatego, że nie akceptujemy tych cech u kobiety – podsumowała wyniki wyborów Lakoff.
Wielkie przywiązanie do tego paradoksu wykazują amerykańskie media, bez względu na ich sympatie polityczne. Nie będzie przesadą powiedzieć, że to one, kampania po kampanii, przykładają rękę do zatapiania kobiet. Hillary Clinton nie udało się pozbyć przypiętej jej przez media łatki „kobiety niewystarczająco kobiecej”. Ta etykietka pociągnęła ją na dno w obu kampaniach prezydenckich. Podobnie, sięgając do przykładów z niedalekiej przeszłości, media „przysłużyły się” Carly Fiorinie, rywalce Trumpa w boju o nominację republikańską w roku 2016. Gdy Trump zaatakował Fiorinę mizoginiczną uwagą o jej urodzie („Popatrzcie tylko na tę twarz, fuj! Chcecie mieć prezydenta z taką twarzą?”), media zrobiły z tego sensację i notowania Fioriny już nigdy nie zdołały się odbić. Wycofała się z wyścigu we wczesnej fazie prawyborów.
Kobieta boksująca szpilkami
Na co zdecydowała się Haley? Wygląda na to, że asekuracyjnie postawiła na wizerunek kobiety macho. I że poniekąd wzoruje się na Sarah Palin, byłej gubernatorce Alaski i kandydatce na wiceprezydentkę w kampanii Johna McCaina w 2008 r., która lubiła nazywać siebie mamą grizzly i twierdziła, że jest odważniejsza niż wszyscy znani jej mężczyźni. Z tą różnicą, że Haley nie widzi potrzeby porównywania się do zwierząt, woli po prostu zastosować agresję, jeśli zajdzie taka potrzeba. W wideo wyborczym wypuszczonym z okazji startu kampanii ujęła to słowami: – Musicie o mnie wiedzieć jedno. Noszę szpilki, ale nie z powodu mody. Nie mam cierpliwości do ludzi, którzy zastraszają innych (ang. bully – przyp. red.), jeśli zaś oddaje im się kopniaka nogą w szpilce, wtedy boli ich jeszcze mocniej.
Za wcześnie mówić, czy owa taktyka zadziała, choć oczywiste jest, że została przemyślana. Docelowo Haley będzie przecież walczyć nie tylko z Trumpem, ale i z kilkoma innymi białymi trumpistami. W gronie szykujących się do wyścigu są gubernator Florydy Ron DeSantis, senator z Teksasu Ted Cruz i gubernator tego stanu Greg Abbott. Poza tym nie można wykluczyć, że kłody pod nogi będą jej rzucać nawet partyjne koleżanki, płynące na fali odkurzonego na prawicy sentymentu do patriarchatu. Na czoło tej grupy wysuwają się: kongresmenka Marjorie Taylor Greene, o której mówi się, że jest Trumpem w spódnicy, Ronna McDaniel – przewodnicząca Krajowej Komisji Republikańskiej oraz Elise Stefanik – przewodnicząca Kongresowego Forum Republikanów i trzecia najważniejsza republikanka w partii. Jeśli Nikki Haley uda się uniknąć sideł podwójnego węzła, to bez względu na wynik wyborów uczyni ze swojej kampanii model dla przyszłych kandydatek na prezydentki. Czy to model najlepszy, na jaki Amerykę stać, i czy w ogóle właściwy, to już inna sprawa.
Co zaś kampania Haley może wnieść do ogólnej historii wyborów prezydenckich? Okazuje się, że rzeczy absolutnie najważniejsze. Przede wszystkim dowód, że najudatniej sformułowane deklaracje nie zdziałają nic, jeśli pozostaną bez pokrycia.
Nie trzeba specjalnej bystrości, by się domyślić, że największym bully na amerykańskiej scenie politycznej pozostaje Donald Trump. Słysząc zatem deklaracje Haley o jej gotowości do konfrontacji z tego typu osobami, wyborcy oczekują, że stanie ze swoim byłym bossem do otwartej, widowiskowej walki. Na razie jednak niczego takiego się nie doczekali. Więcej, Haley zdaje się robić wszystko, by właśnie z Trumpem takiej walki uniknąć. Jedyny prztyczek, jakiego dotąd od niej dostał, to propozycja, by kandydatów na prezydenta poddawać obowiązkowym testom, jeśli mają więcej niż 75 lat. Krytykę, jeśli już po nią sięga, na razie też konsekwentnie adresuje do bezpiecznego, bo zbiorowego odbiorcy – całej swojej partii. I jeszcze uważa, by nie zahaczała ona o tematy, które da się łatwo powiązać ze specyficznymi poglądami Trumpa. Stąd jej widoczna autocenzura, gdy mówi – a raczej stara się mówić jak najmniej! – o kwestiach kobiet, imigrantów i osób kolorowych, ale nawet o swoim najważniejszym osiągnięciu politycznym, czyli pogromie neokonfederatów.
Komentatorzy zwrócili na to uwagę od razu i nie mają w związku z tym dla Haley dobrych nowin. – Choć to zręczny machiawelizm, w ten sposób Haley nie uda się pobić ani Trumpa, ani DeSantisa, ani w ogóle nikogo. Szkoda – ocenił jej kampanię Clarence Lusane, politolog z Uniwersytetu Howarda w Waszyngtonie i ekspert w Europejskiej Komisji przeciw Rasizmowi i Nietolerancji. Swój komentarz opublikowany w tygodniku „The Nation” Lusane opatrzył wymownym tytułem „Kampania prezydencka Nikki Haley już zamieniła się w pośmiewisko”.
Otworzyć oczy innym
Szkoda jest tym większa, że mimo widocznego efektu jo-jo w relacjach Haley z Trumpem – w przeszłości ich stosunki wielokrotnie przechodziły przez fazy ocieplenia i oziębienia – właśnie ona ma bardzo dobrą pozycję, by zmienić się w wiarygodnego krytyka Trumpa. Po pierwsze, do roku 2016 była jego twardą przeciwniczką, łajała go za układy z członkami Ku Klux Klanu. Po drugie, choć została członkinią jego gabinetu, zrezygnowała z ambasadorstwa przy ONZ zaledwie po dwóch latach i jest tajemnicą poliszynela, że zrobiła to w proteście przeciwko nominowaniu przez Trumpa na sędziego Sądu Najwyższego Bretta Kavanaugh, człowieka oskarżonego o napaści seksualne. Wreszcie, po szturmie na Kapitol 6 stycznia 2021 r., znów na jakiś czas zdystansowała się od Trumpa, publicznie potępiając jego postawę i działania w tym dniu. W świetle znanych nam już wyników dochodzenia, czym ów szturm naprawdę był i jaka była w nim rola Trumpa, to poważny atut, z którego Haley mogłaby zrobić wielki użytek.
Oczywiście może jeszcze zrobi i może kampania nabierze rumieńców, a jej niskie w tej chwili notowania (9% poparcia w porównaniu z 25% dla DeSantisa i 13% dla Pence’a, którzy nawet formalnie do wyścigu o prezydenturę jeszcze nie przystąpili) nie staną na drodze do sukcesu. Ma w końcu w tej mierze doświadczenie. Pierwszy wyścig po fotel gubernatora też zaczynała jako underdog (osoba, której nie daje się szans), a zakończyła go zwycięstwem. Jeśli jednak ciągle będzie się obchodzić z Trumpem jak ze śmierdzącym jajkiem, by nie narazić się konserwatywnemu wyborcy, i tak zafunduje Ameryce ważną lekcję.
Zdaniem Clarence’a Lusane’a i Haley, i wszyscy, którzy „dla bezpieczeństwa” chodzą wokół Trumpa na paluszkach, popełniają kardynalny błąd. Trump przeorał prawicę, ale przecież MAGA (Make America Great Again) jako nurt społeczno-polityczny z biegiem czasu ewoluował i dokonał istotnych przewartościowań. Jest w nim dzisiaj nie tylko miejsce na stonowanie relacji z ojcem założycielem, ale wręcz wezwanie do wzięcia z nim rozwodu.
– Wojna wewnątrz Partii Republikańskiej tocząca się w roku 2023 to pojedynek między frakcjami MAGA Ultra a MAGA na diecie – wyjaśnia Lusane. – Korupcja, rażące nadużycia władzy, pogarda dla litery prawa, nepotyzm, narcyzm, wreszcie toksyczna niewiarygodność czynią z Trumpa coraz większe obciążenie nawet dla tych, którzy wsparli jego autorytarny projekt i pomogli zrobić z niego flagowe w tej chwili przedsięwzięcie na amerykańskiej prawicy. Skrzydło MAGA na diecie na razie nie radzi sobie najlepiej, a jednak to do niego należy przyszłość – ocenia Lusane. – To ono rozumie, że większość Amerykanów brzydzi się dziś trumpizmem, a dowodów na to dostarczały nam każde wybory po roku 2016. Demokraci kontrolują obie izby parlamentu i fotel gubernatorski w 17 stanach o liczbie ludności ponad 140 mln, podczas gdy republikanie w 22 stanach, zamieszkanych przez 131 mln. To gigantyczna zmiana od roku 2018, gdy demokraci rządzili jedynie w siedmiu stanach, zamieszkanych przez 64 mln ludzi, GOP zaś zawiadywało życiem ponad 155 mln Amerykanów. Te liczby mówią same za siebie – konkluduje Lusane.
Jeśli te prognozy są trafne, stosunek Nikki Haley do Trumpa i jej próby podporządkowywania się, niestawiania czoła paradoksom mogą być jak kubeł zimnej wody na głowę prawicy. Bez względu na to, czy życzymy jej sukcesu, czy porażki, nie ulega wątpliwości, że na wojnie republikańsko-republikańskiej i tak najbardziej skorzystają demokraci. Nawet wtedy, gdy do wyścigu ponownie wystawią starego, białego mężczyznę, Joego Bidena.
Fot. AP/East News
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy