Pętla wokół pułkownika M.

Pętla wokół pułkownika M.

Jarucka pociągnęła w dół Cimoszewicza, teraz topi Miodowicza

Anna Jarucka, bohaterka kampanii prezydenckiej, ma kłopot. Prokuratura stawia jej cztery zarzuty: składania fałszywych zeznań przed Komisją Śledczą, posługiwania się fałszywym dokumentem, ukrycia i posiadania dokumentów MSZ i Włodzimierza Cimoszewicza. To nie są takie sobie zarzuty. Najpoważniejszy z nich, posłużenie się podrobionym dokumentem, jest zagrożony karą, jak precyzuje art. 270 kodeksu karnego, od trzech miesięcy do pięciu lat pozbawienia wolności.
Ten podrobiony dokument to ksero, które Jarucka przekazała Komisji Śledczej ds. Orlenu podczas przesłuchania 16 sierpnia jako upoważnienie, które miał jej wystawić Cimoszewicz, by mogła podmienić jego oświadczenie majątkowe. Dziś wiemy, że ksero było fałszywką, wyprodukowaną za pomocą faksymile, czyli pieczęci imitującej podpis marszałka Sejmu, oraz kserokopiarki.
Wiemy też, że list, w którym Jarucka prosiła Cimoszewicza, by ten załatwił jej mężowi stanowisko szefa Instytutu Polskiego w Rzymie, jest prawdziwy. Widnieje pod nim autentyczny podpis Jaruckiej, co stwierdził biegły.
W sprawie Jaruckiej mamy więc nieprawdziwe oskarżenia i sfałszowane dokumenty, mamy również motyw całego wydarzenia.
Wciąż jednak nie jest znana rola płk. Konstantego Miodowicza w całej sprawie. A także męża Jaruckiej oraz tajemniczego X, osoby, która Jaruckich skontaktowała z posłem PO. Tę rolę musi wyjaśnić prokurator. On też będzie musiał znaleźć odpowiedź na pytanie, czy Jarucka z własnej woli, bez niczyjej pomocy popełniła fałszerstwo, czy też ktoś jej w tym pomagał.

Kto pomagał, kto podżegał?

Jeżeli tak, to tym osobom również zostaną postawione zarzuty. Tym razem współsprawstwa lub podżegania do popełnienia przestępstwa. Precyzyjnie opisuje to art. 18 k.k.: „Odpowiada za sprawstwo nie tylko ten, kto wykonuje czyn zabroniony sam albo wspólnie i w porozumieniu z inną osobą, ale także ten, kto kieruje wykonaniem czynu zabronionego przez inną osobę lub wykorzystując uzależnienie innej osoby od siebie, poleca jej wykonanie takiego czynu”. Ciekawy jest też par. 3 wspomnianego artykułu: „Odpowiada za pomocnictwo, kto w zamiarze, aby inna osoba dokonała czynu zabronionego, swoim zachowaniem ułatwia jego popełnienie, w szczególności dostarczając narzędzie, środek przewozu, udzielając rady lub informacji”. Za te czyny pomocnikom Jaruckiej grożą takie same kary jak jej, czyli do pięciu lat pozbawienia wolności.
Na kogo mogły paść podejrzenia prokuratora? Lista osób jest wąska. W zasadzie powiedzieli już o niej i Tomasz Nałęcz, i Konstanty Miodowicz. Nałęcz w tzw. niewygodnych pytaniach, w których m.in. domagał się od płk. Miodowicza ujawnienia nazwiska osoby, która skontaktowała go z Jarucką. To kluczowa dla śledztwa informacja. „Jak się tego dowiemy, to intryga mająca na celu doprowadzenie przed komisję świadka, który przedstawi fałszywą dokumentację i złoży fałszywe zeznania, będzie w połowie obnażona – mówi Nałęcz. – Moim zdaniem, płk Miodowicz nie chce wyjawić tej osoby, ponieważ boi się obnażenia całej intrygi i swojego w niej udziału”.
Jest coś w twierdzeniach Nałęcza, bo poseł PO od wielu dni uparcie odmawia ujawnienia nazwiska pośrednika, tajemniczego X. Odmówił nawet prokuratorowi, świadomie łamiąc prawo. To dlatego Nałęcz złożył do prokuratury zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Miodowicz nie jest ani dziennikarzem, ani adwokatem, ma więc obowiązek odpowiadać na pytania prokuratury. A odmawiając, narusza art. 233 k.k.: „Kto, składając zeznanie mające służyć za dowód w postępowaniu sądowym lub w innym postępowaniu prowadzonym na podstawie ustawy, zeznaje nieprawdę lub zataja prawdę, podlega karze pozbawienia wolności do lat trzech”.
Dlaczego nie chce mówić? Tomasz Nałęcz sugeruje, że dzieje się tak dlatego, że tajemniczym X jest oficer służb specjalnych. Jeżeliby tak było, skompromitowałoby to i samego oficera, i Miodowicza, i jego partię – Platformę Obywatelską.
Oficerowie służb specjalnych nie mogą samowolnie pomagać politykom, prowadzić działań na własną rękę ani uczestniczyć w intrygach. Obowiązują ich służbowe procedury. Polityk, nawet tak związany ze służbami specjalnym jak płk Miodowicz, też nie może wyręczać się oficerami czynnej służby. Tymczasem świadczyłoby to o tym, że Platforma Obywatelska w swoich politycznych grach posługuje się służbami specjalnymi.
Jest i drugi powód milczenia Miodowicza – opóźnia to ostateczne wyjaśnienie afery. A z politycznego punktu widzenia czas gra na jego korzyść. Dziś politycy prawicy mogą prokuraturze najwyżej grozić, za parę tygodni będą mogli jej rozkazywać…

45 minut

Jak dotąd musimy więc się kontentować tym, co poseł Platformy raczył zdradzić. Otóż, jak powiedział, X – owa tajemnicza osoba „poznała Jarucką kilka tygodni wcześniej i utrzymywała z nią kontakty prywatne”. Zapewnił także, że „po raz pierwszy i ostatni” spotkał się z byłą asystentką Cimoszewicza 11 sierpnia. Poinformował, że w spotkaniu uczestniczył także mąż Jaruckiej, Michał. „Trwało ono 45 minut i zakończyło się napisaniem przez Jarucką oświadczenia na piśmie”, podkreślił. Jak dodał, na jego prośbę.
Ale i te lakoniczne informacje są cenne.
Wiemy już, że X, ów pośrednik, kilkakrotnie spotkał się z Jarucką już po tym, jak Jaruccy przegrali konkursy na zagraniczne placówki (1 i 5 lipca 2005 r.). O czym rozmawiali? Czy w trakcie tych rozmów nie zrodził się plan skompromitowania Cimoszewicza? Czy emisariusz Miodowicza nie prowadził z Jaruckimi pertraktacji, nie ustalał ceny, za jaką Jarucka miałaby wystawić swego niedawnego przełożonego? A jeżeli tak, to jaka była cena? Wyjazd na placówkę? Te pytania każdy prokurator będzie musiał zadać. Sęk na razie w tym, że Jarucka z mężem wyjechała (wygląda to na ucieczkę) i nie wiadomo gdzie jest, a Miodowicz milczy. Prokurator nie ma więc komu zadawać pytań.
Ale niewykluczone, że zada je również byłemu szefowi kontrwywiadu. Bo równie dobrze deal mógł zostać zawarty podczas owej 45-minutowej rozmowy. Poza tym prokurator będzie musiał wyjaśnić jeszcze jedną kwestię – Miodowicz przyznał się, że to on polecił napisać Jaruckiej oświadczenie, w którym stwierdziła, że na polecenie Cimoszewicza podmieniała jego oświadczenia majątkowe w Sejmie. Pytanie nasuwa się więc samo: czy to oświadczenie napisała samodzielnie, czy też przy współudziale Miodowicza? A jeżeli tak, to poseł PO stanąłby pod zarzutem współsprawstwa i podżegania (art. 18 k.k.).
Na jego niekorzyść działają jeszcze inne elementy. Wiele daje do myślenia stenogram z przesłuchania Jaruckiej, podczas którego przekazała ona posłom z komisji słynną kserokopię z faksymile. To miał być dowód na to, że Cimoszewicz zmieniał zeznania majątkowe, żeby utajnić fakt posiadania akcji Orlenu (nawiasem mówiąc, nic nie utajniał, skoro wpisał je do deklaracji za rok 2000). Otóż symptomatyczne jest zachowanie się Miodowicza. Gdy posłowie Aumiller i Witaszek zaczęli kwestionować wartość kserokopii i dopytywać się, gdzie jest oryginał, Miodowicz zaczął opowiadać, że na pewno go nie ma, bo urzędniczka MSZ go zniszczyła. Pamiętamy też, jak wybiegł do dziennikarzy i machał kserokopią, krzycząc: „Niemożliwe stało się faktem!”. Zachowywał się więc jak osoba, która starała się sprzedać podejrzaną kartkę papieru jako najbardziej oczywisty dowód. I jakby wcześniej miał ułożony plan, jak w takich okolicznościach się zachowywać.
A przecież owo „ksero z faksymilą” powinno go zaskoczyć. Andrzej Aumiller, przewodniczący komisji, mówi, że o istnieniu takiego dokumentu dowiedział się dopiero podczas przesłuchania Jaruckiej. I że komisji przekazała go albo ona, albo jej pełnomocnik. „Nagle wśród papierów na naszym biurku pojawiło się to ksero – powiedział „Przeglądowi” – ale kiedy dokładnie się pojawiło, tego nie potrafię powiedzieć. Ten dokument był dla mnie zaskoczeniem. No i był dosyć dziwny, miałem wątpliwości”. Natomiast nie miał ich Miodowicz. Dlaczego?
Dziś pytany o te sprawy poseł Platformy udaje osobę naiwną, która w przeciwieństwie do Witaszka i Aumillera dała się nabrać. On, były szef kontrwywiadu UOP. O tym, jak instrumentalnie w celu zniszczenia Cimoszewicza potraktował Jarucką, świadczy jeszcze jeden fakt. Po ujawnieniu listu Jaruckiej do Cimoszewicza z prośbą o protekcję zaczął nagle sugerować, że byłego szefa MSZ i jego asystentkę łączyły więzy intymne. „Tak nie pisze się listu do szefa, z którym mamy tylko i wyłącznie kontakty natury służbowej”, mówił. Pomińmy chamstwo takich insynuacji. Otóż sam Miodowicz powiedział, że rozmawiał z Jarucką raz, przez 45 minut, w towarzystwie jej męża. Czy znaczy to, że wtedy zdobył taką wiadomość, oni razem mu to powiedzieli? Czy też po prostu zmyśla?

Nieoczekiwana zmiana miejsc

Jest to tym bardziej symptomatyczne, że sytuacja się odwróciła i dziś Jarucka może zadecydować również o jego przyszłości politycznej. Wiadomo, że będzie oskarżona o fałszerstwo dokumentu i składanie fałszywych zeznań (art. 270 k.k.). Grozi jej za to kara do pięciu lat pozbawienia wolności. Praca w administracji państwowej jest już dla niej zamknięta. Również przed mężem rysują się nieciekawe perspektywy, bo pewnie będzie oskarżony o współsprawstwo. Uratować go może tylko żona, która całą winę weźmie na siebie.
Ale Jaruccy mogą uzyskać nadzwyczajne złagodzenie kary, a nawet jej zawieszenie, jeżeli pójdą na współpracę z prokuraturą i sądem (przewiduje to art. 60 k.k.). Jeżeli na przykład w całej aferze Miodowicz i jego emisariusz odgrywali znaczącą i inspirującą rolę, wtedy ujawnienie ich działalności byłoby, obok skruchy, okolicznością łagodzącą. Jaruccy mogą więc próbować przekonać prokuratora i sąd, że padli ofiarą Miodowicza. Że to on był siłą sprawczą całej intrygi, on namówił ich do przestępstwa, do oskarżania Cimoszewicza.
W tym więc znaczeniu los pułkownika UOP leży dziś w ich ręku.
Jaki więc wariant wybiorą? Ucieczki, milczenia? To niewiele da, wymiar sprawiedliwości i tak ich dopadnie. Poza tym zakładając, że w którymś momencie rozmów z Miodowiczem i jego emisariuszem ustalili cenę wystawienia Cimoszewicza, dzisiaj ten deal będzie trudny do zrealizowania. A każdy wyjazd Jaruckich na placówkę byłby odebrany jako gigantyczny skandal.
Jaruccy mogą również wybrać współpracę z prokuraturą i powiedzieć, jak było naprawdę. Ale, zdaje się, nie są jeszcze na to do końca gotowi psychicznie.
Tak czy inaczej pętla wokół Miodowicza się zaciska. Jego linia obrony jest najprymitywniejsza z możliwych – obrzuca inwektywami Nałęcza, a jednocześnie gra naiwnego prostaczka, który dał się nabrać na podrobioną kserokopię.
To, a także pytania powtarzane przez Nałęcza już spowodowały, że od Miodowicza odsuwają się nawet koledzy z jego partii. Jeszcze 26 sierpnia, gdy Nałęcz wystosował do niego 20 pytań, odgrażał się, że odpowie na nie komitet wyborczy Platformy. Tymczasem po paru dniach na te pytania Miodowicz odpowiadał sam, tak jakby żaden lider PO nie chciał dawać swej twarzy. Symptomatyczna była też odpowiedź Tuska, po tym jak Nałęcz zaapelował do niego, by wyjaśnił, czy Miodowicz miał coś wspólnego ze sprawą Anny Jaruckiej. Tusk nie bronił podwładnego, ale powiedział: „Będę najbardziej usatysfakcjonowany, jeśli pełna prawda o okolicznościach także tej sprawy zostanie ujawniona”.
Dał więc do zrozumienia, że za Miodowicza, notabene człowieka Rokity, umierać nie ma zamiaru. I że jeśli uzna to za potrzebne – na przykład w drugiej turze – w imię zjednania elektoratu lewicy poda mu na tacy jego głowę. Już nie Miodowicza, ale pułkownika M.

 

Wydanie: 2005, 36/2005

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy