Pętla

Pętla

Zanim popełnił samobójstwo, napisał do swego wspólnika i księgowej: „Czy teraz jesteście zadowoleni?” Zadzwoniła do męża około godz. 11. Wiedziała, że powinien być w domu. Telefon nie odpowiadał. Pomyślała: wyszedł, zapomniał zabrać komórkę. Dzwoniła ponownie po kilkunastu minutach. Wciąż nie odbierał. Z każdą chwilą niepokoiła się bardziej. Złe myśli kotłowały się w głowie. Jego słowa wypowiedziane wielokrotnie: „Najlepiej, gdyby mnie nie było”. Wsiadła do samochodu. Z Żagania do Zielonej Góry jest 60 km. Jechała niespełna godzinę. Samochód męża stał przed domem. Wokół cisza i pustka. Przez szybkę w drzwiach wejściowych zauważyła, że w piwnicy jest zapalone światło. Weszła do środka. Na stole leżały dwie zapisane kartki. Litery rozmieszczone nieco chaotycznie, ale od razu rozpoznała pismo Leszka. To był list do niej. Zaczęła czytać: „…Jesteś bardzo silna psychicznie i dasz sobie radę. Ja jestem dla Ciebie teraz tylko ciężarem i finansowym, i psychicznym…”. Krtań zaciskała się coraz mocniej i czuła, że za chwilę rozsadzi jej gardło. W tym momencie zadzwonił telefon. To ich syn. Ojciec umówił się z nim w mieście i czeka na niego bezskutecznie. Wybiegła z budynku i pojechała we wskazane przez chłopca miejsce. Razem przyjechali do domu i zaczęli poszukiwania. Chłopak wszedł do piwnicy. Po chwili krzyknął, aby wezwała pogotowie. Nie pozwolił jej tam wejść. – Dobrze, że nie widziałam go po śmierci – mówi teraz – zwariowałabym. Spółka Ewa Wiącek, drobna, energiczna, niespełna 40-letnia, opowiada historię swej rodziny w minionych dziesięciu latach. Jej głos faluje – to wyraża stanowczość i determinację, to znów pojawiają się w nim zniechęcenie i apatia. Kobieta często sięga po papierosa. – Mąż miał pomysł, a Sz. pieniądze – wspomina – każdy z nich po 50% udziałów. Wszystko oparte było na wieloletniej przyjaźni i zaufaniu. To początki ich współpracy. Uwieńczeniem stało się założenie spółki cywilnej w 1992 r. Nasze udziały spłaciliśmy mu na początku działalności firmy. Przedsiębiorstwo rozkwitało z miesiąca na miesiąc. Jako jedno z pierwszych na krajowym rynku rozwinęło produkcję listew przypodłogowych. Potem uszczelek do lodówek i zamrażarek. Produkcja była rentowna. Pozwalała na coraz większe inwestowanie w zakład. Wspólnicy rozliczali się osobno. Podatki regulowano z dochodów firmy. Leszek Wiącek koncentrował się wyłącznie na organizacji produkcji, jego wspólnik, Krzysztof Sz., wziął na siebie sprzedaż i księgowość. – W ciągu pierwszych pięciu lat działalności nie było problemów – wspomina kobieta – pojawiły się wraz ze wzrostem obrotów i zysków. Wspólnik zaczął samodzielnie podejmować decyzje. Odnosiło się to zwłaszcza do wysokich rabatów dla niektórych odbiorców oraz zakupu drogich samochodów na własny użytek. Mąż nie aprobował tego. Coraz częściej dochodziło do sporów. Uwagi Leszka były przez Sz. ignorowane. W 2000 r. konflikt między wspólnikami przybierał coraz ostrzejsze formy. Pracownicy nierzadko byli świadkami ordynarnej wymiany zdań. W firmie panowała napięta atmosfera. Sz. wręczył wypowiedzenia niektórym pracownikom zatrudnionym przez Wiącka. – Od tego czasu mąż żył w permanentnym stresie. Sz. zaproponował mu odkupienie udziałów w spółce. Za 2 mld starych złotych w trzech ratach. W tym czasie zysk roczny sięgał 3 mld. Stwierdziliśmy, że transakcja była dla nas niekorzystna. „Jeśli nie sprzedasz, to popłyniesz…” Ewa Wiącek pokazuje niewypełniony formularz porozumienia dotyczącego wystąpienia ze spółki. – Sz. wręczył go mężowi i przestrzegł, że jeśli nie sprzeda swych udziałów, to puści go w skarpetkach. W punkcie 1 porozumienia napisano: „…Występujący ze spółki Leszek Wiącek zostanie rozliczony z dotychczasowej działalności (…) i zostanie mu wypłacona kwota (…) zł, płatna w trzech ratach”. W punkcie 2: „Leszek Wiącek oświadcza, że do spółki nie rości i nie będzie rościł żadnych pretensji finansowych”. A na koniec: „Po wystąpieniu ze spółki nie będzie prowadził działalności konkurencyjnej…”. – Jakże mogliśmy się na to zgodzić? Przecież ten zakład to całe życie mojego męża, jego inwencja i inicjatywa. Tu spędzał dnie i wieczory – mówi rozgoryczona wdowa. W październiku 2000 r. małżonkowie zorientowali się, że firma nie reguluje za nich podatku dochodowego. Do tego czasu zawsze tak się działo. Wspólnik milczał lub udzielał wymijających wyjaśnień. Ewa nie ma wątpliwości – to był szantaż. – Nie mieliśmy odłożonej gotówki. Aby

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2002, 43/2002

Kategorie: Reportaż