Z Reichu na wigilię

Z Reichu na wigilię

Dla młodych Ślązaków osiadłych w Niemczech Polska znaczy – nigdzie Johann Kalemba już przyjechał – cieszy się jego stary kamrat, jeszcze z ławki szkolnej, Wilhelm Strzelczyk. Będzie z kim pogadać w święta. Ich córka, która też osiadła w Bawarii, w tym roku nie wybiera się do Polski. – Jesteśmy sami dwa. Te Niemce potargali rodziny – wzdycha Helena Strzelczykowa. Jeśli tylko Johannesowi nie odezwie się znów serce, przejdą się po Rudzie. Wilhelm wie, co usłyszy od swego kolegi z Augsburga: że to już koniec ich wsi. Najpierw opuścili ją mieszkańcy, wyjeżdżając na stałe do Niemiec. Potem wylała Odra i w wyludnionych domach woda kisła kilka tygodni. Zmurszały nawet fundamenty. Dziś co drugi dom w Rudzie to już tylko rumowisko cegieł. Kalemba uwieczni na kliszy obnażone kominy, sterczące nad popękanymi ścianami. Wklei zdjęcia do kroniki Rudy, którą prowadzi od kilkudziesięciu lat. Ale już nie zabierze jej ze sobą do Augsburga. Gruby, pełen zdjęć album, leży na regale u Wilhelma. Teraz on jest ostatnim we wsi strażnikiem historii wsi, której kilkusetletnie dzieje domorosły historyk Kalemba odtworzył. Ja też się cieszę na spotkanie pana Johannesa. Ostatni raz widziałam go w 1987 roku. Pracował w pobliskiej Rudzie Śląskiej w “Rafamecie”. Chciałam zobaczyć tę sławną na okolicę kronikę Rudy, więc pojechaliśmy do jego domu. Warto było. Otwierała ją autentyczna mapa okolic wsi z 1768 roku, którą ojciec Kalemby przechowywał za świętym obrazem. Jest na niej narysowana działka prapraprapradziadka Andreasa Kalemby, przylegająca bokiem do Odry. Są granice włości sąsiadów: Matheusa Chroboczka, Georga Michalsky’ego, Schendzielorza, Franca Kozura, Kowalowa, Skoruppy. Od tamtej pory nie posunęły się nawet na centymetr… W porze zmierzchu, gdy już kończyliśmy interesujący mnie wówczas temat, gospodarz niespodziewanie wyznał, że nie może się opędzić od myśli o Plewie, który upadł przed progiem własnego domu i już nie wstał. Zawał. Sąsiedzi podnieśli go ze schodów rano, sztywnego. Gmina miała kłopot z pogrzebem, bo żona i dzieci inżyniera Plewy od sześciu lat mieszkali w RFN. Nikt we wsi nie znał ich adresu. Sołtys dorobił drugi zamek do drzwi i spisał na kartce dobytek. Dużo tego było. Ale już w kilka dni po pogrzebie złodzieje splądrowali dom, wyrwali nawet kaloryfery. To, co było im nieużyteczne: książki, fotografie rodzinne, pozostało zdeptane na podłodze. Czy i jego spotka los Plewy? Wtedy dowiedziałam się, że jest w Rudzie sam, żona z dziećmi wyjechały na stałe do Niemiec, ale czeka na bardzo ważną dla niego wizytę synowej, Niemki, z Augsburga. Stałam już na progu, spieszyło mi się, nie zapytałam, dlaczego te odwiedziny były dla gospodarza takie istotne. Okazja nadarzyła się 13 lat później. Zobacz, skąd jesteś – Chciałem – mówi Kalemba nieskażoną polszczyzną, choć od 10 lat mieszka ze swą drugą żoną, Polką, w Augsburgu – pokazać jej tę unikalną mapę Rudy, a także fotografie mego i jego ojca, Johanna – gospodarza na kilku hektarach, z ręką na książce-atrapie. I trochę opowiedzieć, w jakiej znalazła się rodzinie. Dziadek Johann własne, nie zrealizowane ambicje, przelał na syna, zapisując go do humanistycznego gimnazjum w Raciborzu. Niemieckiego. Mieszkali przecież w Rzeszy i staremu Kalembie nigdy chyba przez myśl nie przeszło, że w wyniku przegranej wojny mogą znaleźć się w Polsce. Skłamałby, gdyby przekonywał ją, że powołanie do Wehrmachtu najpierw ojca, a potem i jego wywoływało w ich domu rozterki moralne. On, w 1939 roku trzynastolatek, żarliwie marzył o przeżyciu takiej męskiej przygody. Ojciec długo się nie nawojował. Zwolniono go ze względu na marne zdrowie niedługo po zdobyciu Polski. Prawie 14-letni wówczas Johann II już wiedział, że, jak głosiły hasła na płotach, “wszyscy muszą się przyczynić do zwycięstwa Niemiec”. Zbierał złom, kości i pokrzywy. Był oburzony, gdy niektórzy we wsi zbiórkę pieniędzy dla frontowców zwaną WHW (Winterhilfswerk) interpretowali jako skrót od słów: wir hungern weiter (my głodujemy dalej). Zamierzał powiedzieć swej niemieckiej synowej wprost: wtedy nie myślał, że w jego żyłach płynie słowiańska krew. Znani mu Polacy to byli cudzoziemcy, wzięci w niewolę. Ci, których zatrudniano przy budowie zakładów w Kędzierzynie. W niedzielę podchodzili pod Rudę, żebrząc o chleb. Matka

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2000, 51/2000

Kategorie: Reportaż