PGR był jak rodzina

PGR był jak rodzina

Państwowe gospodarstwa rolne

upadły z hukiem w całym kraju, ale jakoś tak się w publicznej świadomości przyjęło, że to Bieszczady dotknęła największa krzywda. Może przez to, że kojarzyły się od dawna z rubieżami, niedostępnością, a nawet zacofaniem.

Ten wykrzywiony obraz biednych Bieszczadów, w których ludzie niemal głodują (przynajmniej w popegeerowskich wsiach), wywołał lawinę pomocy. Jak Polska długa i szeroka, zewsząd posyłano dary. Trafiały do Czarnej, Michniowca, Skorodnego, Moczar, Serednicy i dziesiątek innych miejscowości. Poczta miała pełne ręce roboty, zaś kierowcy wyładowanych darami ciężarówek stali się najbardziej wyczekiwanymi gośćmi; na takiego czekał najlepszy nocleg, a czasami i dziewczyna pod pierzynę. – Najpierw liczono pakunki na kilogramy, wkrótce potem już na tony – opowiadają w Czarnej. – Żywność, odzież, mydła, szampony, pieluchy, kołdry, koce, buty, przybory szkolne i tysiąc jeden drobiazgów. A przed zimą węgiel. Jak dla powodzian lub pogorzelców, którzy nagle stracili dobytek.

Popularne stało się hasło „biedne bieszczadzkie dzieci”. Mówiono i pisano o nich wszędzie. Niekiedy nawet wieczorne wiadomości rozpoczynały się doniesieniami z Bieszczadów, gdzie tubylcom zgotowano tak ponury los. Przed kamerą mogli się wyżalić, poskarżyć na Balcerowicza oraz zaapelować o dalszą niezbędną pomoc. – Polacy to empatyczny naród, własnymi kanałami zdobywali adresy, posyłali pieniądze – pamięta emerytowany pracownik poczty w Ustrzykach Dolnych. – I taka przykładowa popegeerowska rodzina miała już nie tylko kuroniówkę, nisko oprocentowaną pożyczkę, ale od czasu do czasu też gotówkę od współczujących rodaków.

Budynki w pegeerowskich osiedlach zżerał liszaj. Od zawsze. Kiedy wjeżdżało się do wioski, w której istniał PGR lub PPRol, można było to rozpoznać bez najmniejszych problemów. Charakteryzowały się ponadto nader ohydną architekturą, będącą czymś w rodzaju architektonicznej antysztuki. Identycznie wyglądało pegeerowskie otoczenie, z szopkami, pakamerami i innymi grajdołami – jakby w tych państwowych przybytkach notorycznie cierpiano na brak farby, drewna, cementu, tego wszystkiego, co mogło posłużyć do remontów lub choćby tylko konserwacji. W Stuposianach długie drewniane obory, w których trzymano po kilkaset cieląt wypasanych przez więźniów, zdawały się jeszcze w dekadzie Gierka mocno chylić ku ziemi – niczym przygarbiona, sterana życiem staruszka. Aż dziw, że po śmierci PRL-u ktoś zdołał je uratować i przeznaczyć do dalszej eksploatacji. Bo nie wszędzie obory i stajnie przetrwały – tam, gdzie nie znalazł się nabywca, rozgrabiano pozostawiony majątek, a reszty dopełniał czas.

Państwowe były kwatery dla bydła i świń, państwowe mieszkania. Za pegeerowskiej prosperity czasami ściany napiły się wapna, tu i ówdzie zalepiono dach, wymieniono dziurawą rynnę, ale w nowej Polsce byli pegeerowcy takimi detalami głowy sobie nie zawracali. Nie żeby wszyscy się tak rozleniwili, lecz zwyczajnie – ze stanu zawieszenia.
Mieszkania nie należały już do PGR-u, ale nie należały też do lokatorów. Nikt nie wiedział, jak długo zostanie i czy w ogóle zostanie. Ktoś opuszczał z dnia na dzień pokój z kuchnią, a nazajutrz wprowadzała się już nowa rodzina. Bez przydziału, choć z nadzieją, że „jakoś to będzie”.

Wentylem bezpieczeństwa

były dzieci. Kto by się porywał wyrzucać je na bruk w tak ciężkich czasach? Dokąd miałyby pójść z bezrobotnymi ojcem i matką? Jedna z takich rodzin, z siedmiorgiem przychówku, wprowadziła się swego czasu do lokalu w Michniowcu. Nikt nie miał sumienia interweniować, bo w tym przypadku ważniejszy od przepisów okazał się zdrowy rozsądek. I intuicja – akurat oni jako nieliczni w popegeerowskim osiedlu starali się wyjść z bezradności i wejść w zaradność.

Józef długo nie umiał się odnaleźć; rankiem stawał na progu „czworaków”, patrzył beznamiętnie przed siebie i wypalał pod rząd trzy papierosy. Wspomina, że kurwica go brała na takie nicnierobienie, ale nijak nie wiedział, jak temu przeciwdziałać. Do dnia, kiedy wymyślił, że jeśli od wiosny do jesieni będzie chodził do lasu, to ten las pozwoli mu przeżyć. Namówił sąsiada, we dwóch było raźniej. Zbierali jagody, grzyby, orzechy, przytargali drewna do pieca. Żadne tam bale, metrówki, za które leśniczy mógłby się wściekać i podać na policję, lecz nieprzeznaczone do sprzedaży odpady. Zmówili się, że kupią na spółkę świniaka, podkarmią zlewkami i akurat na święta zaszlachtują. Raz w roku człowiek musi poczuć się człowiekiem – powiadał filozoficznie Józef – nie chcąc czekać na kolejne dary. Bo fakt, przyjmował, dziękował, ale coraz częściej było mu głupio.

Strony: 1 2 3 4

Wydanie: 2015, 33/2015

Kategorie: Reportaż

Komentarze

  1. Anonim
    Anonim 25 stycznia, 2024, 17:45

    W Czarnej Dolnej mieszkałam w 70 latach i niczego z tych opisanych rzeczy nie słyszałam ani nie widzialam

    Odpowiedz na ten komentarz
    • Anonim
      Anonim 25 stycznia, 2024, 18:00

      Na pewno nie łatwe były to czasy,ale jeśli chodzi o domy to zależy kto w nich mieszkał i je zniszczył.

      Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy