Wprawdzie zmieniała redaktorów i postawę ideową, ale pozostaje tym samym pismem, adresowanym do oświeconego i racjonalnie nastawionego czytelnika Jubileusz – już bardzo czcigodny – poczytnego tygodnika Wiesław Władyka uświetnił naukową monografią. Jest to już druga monografia „Polityki”, pierwszą – również świetną – 25 lat temu opublikował Michał Radgowski. Jedyne współczesne polskie czasopismo zostało w taki sposób uhonorowane. Całkowicie zasłużenie, gdyż „Polityka” jest zjawiskiem niezwykłym. Monografię Władyki czytałem z pewną dozą nostalgii. Spośród kilkunastu „ojców założycieli” podpisanych w stopce pierwszego numeru „Polityki” ostałem się wśród czwórki żyjących, obok Mieczysława F. Rakowskiego, Michała Radgowskiego i Stanisława Kuzińskiego. W różnych okresach bywałem autorem, a zawsze czytelnikiem i sympatykiem pisma. Dzisiaj redaguje go już trzecia generacja dziennikarzy. Niejeden „tytuł” prasowy odziedziczony po Polsce Ludowej został u początków transformacji przejęty przez nowy zespół i ukazuje się nadal (np. szacowne niegdyś „Życie Warszawy”), choć nic wspólnego ze swym rodowodem nie ma. Z „Polityką” jest inaczej. Wprawdzie zmieniała redaktorów i nastawienie ideowe, również szatę graficzną, a jednak w czymś istotnym pozostawała tym samym pismem, adresowanym do takiego samego oświeconego i racjonalnie usposobionego czytelnika. Zdaje się, że umiejętność zachowania więzi z tradycją mimo bardzo poważnych zmian kierunku przyczyniła się do utrzymania przez pismo wysokiej pozycji rynkowej. Tę dość wyjątkową dynamikę zmiany i ciągłości Władyka celnie uchwycił w swojej historii „Polityki” i jej ludzi. Położył nacisk na zmiany, ale o korzeniach pamiętał, od nich się nie odciął, choć na wiele spojrzał krytycznie. Wymowy symbolicznej nabiera okładka książki z sylwetkami czterech naczelnych – Stefana Żółkiewskiego, Mieczysława F. Rakowskiego, Jana Bijaka i Jerzego Baczyńskiego. Nieco po macoszemu traktuje Władyka pierwsze lata tygodnika, jego genezę i rządy Żółkiewskiego. Pisze o tym per „paskudny początek” i nawet puszcza drobną usterkę, zamiast rzeczywistego pierwszego numeru pisma zamieszcza wizerunek nieco odmiennego numeru „próbnego”, niekolportowanego. Bez reszty zawierza rozpowszechnionej interpretacji, że pismo powstało jako „oficjalna” przeciwwaga dla „Po prostu” i bicz na tzw. rewizjonistów. Można oczywiście znaleźć „kwity” na uzasadnienie takiej interpretacji, ale jak to dobrze wiemy, bywa, że „kwity” – nawet pisane – wodzą na manowce. W polityce cele deklarowane często różnią się od rzeczywistych, a opinie współczesnych okazują się mylne. Tygodnik „Polityka” narodził się z Października ’56, zaczął wychodzić cztery miesiące po VIII plenum KC PZPR. Dziś bez ryzyka błędu można powiedzieć, że kryzys 1956 r. w Polsce realnie mógł mieć tylko dwa rozwiązania. Mógł zakończyć się dramatem podobnym do węgierskiego lub tak, jak się zakończył, czyli sukcesem umiarkowanie reformatorskiego obozu Władysława Gomułki. „Politykę” tworzono w momencie, gdy ten gomułkowski wariant październikowych przemian znalazł się w dużych kłopotach, tracił sprzyjającą koniunkturę. Po militarnym zdławieniu powstania węgierskiego wzrosła siła i buta frakcji neostalinowskiej w całym radzieckim bloku. W Polsce także zwierali szyki i wygrywali (demokratycznie) walkę o władzę w poszczególnych wojewódzkich organizacjach PZPR neostalinowcy, poszkodowani i przestraszeni Październikiem. W Związku Radzieckim Chruszczow znalazł się w opałach z powodu „tajnego” referatu na XX zjeździe i jego skutków. Szykował się przewrót pałacowy (odparty z trudem w czerwcu 1957 r.). Na domiar złego Chiny na pewien czas zmieniły kurs i wycofały poparcie dla tendencji odśrodkowych w europejskiej części bloku. Zachód potwierdził jednoznacznie swoją bierność i respekt dla pojałtańskich realiów. Gomułka był zaniepokojony i wyczuwał realne zagrożenie nie od strony „rewizjonizmu”, lecz neostalinizmu, niezależnie od tego, co oficjalnie uważał za właściwe deklarować. Rewizjoniści byli dlań problemem o tyle, o ile dostarczali pretekstu przeciwnikowi potężniejszemu i groźniejszemu. Dlatego usiłował ich dyscyplinować, uspokajać perswazją, w ostateczności uciszać zakazami administracyjnymi. Do tego nie potrzebował nowego czasopisma. Poparł pomysł jego powołania, dlatego że odczuwał potrzebę propagowania bliskiej mu wówczas umiarkowanie reformatorskiej i pragmatycznej polityki. Autonomii wobec ZSRR, ale bez jego prowokowania. Liberalizacji stosunków wewnętrznych, ale bez pluralistycznej demokratyzacji. Wycofania się z kolektywizacji, ale zachowania dostaw obowiązkowych. Rezygnacji z forsownej industrializacji i zbrojeń, ale tylko z marginesowym otwarciem na rynek. Nie przypadkiem wśród polityków zaangażowanych
Tagi:
Andrzej Werblan









