Adam Makowicz – (ur. w 1940 r. w Gnojniku na Zaolziu) pianista jazzowy. W Polsce współpracował z wieloma muzykami, m.in. ze Zbigniewem Namysłowskim, Janem Ptaszynem Wróblewskim, Michałem Urbaniakiem i Urszulą Dudziak. W USA koncertował m.in. z Bennym Goodmanem i Herbiem Hancockiem. Nagrywał płyty z George’em Mrazem, Philem Woodsem, Dave’em Hollandem, Alem Fosterem i wieloma innymi znakomitościami. Był wielokrotnym solistą orkiestr i zespołów kameralnych. Poza utworami jazzowymi ma w repertuarze także klasykę. W roku 2008, z okazji jubileuszu 400 lat istnienia Polonii amerykańskiej, jazzmana uhonorowano włączeniem w poczet 400 najbardziej zasłużonych Polaków w historii Stanów Zjednoczonych. Rozmawia Paweł Dybicz Czy żeby zostać wybitnym pianistą jazzowym, trzeba porzucić akademię muzyczną? – Myślę, że nie. Dla mnie jednak to była konieczność, ponieważ nie było klasy jazzowej ani nauki improwizacji. I dlatego, że edukacja klasyczna zabijała ducha jazzu? – Nie wiem, w każdym razie nauczyciele i profesorowie, którzy w czasach mojej młodości uczyli pianistów, nie wiedzieli, o co w jazzie chodzi, więc zrozumiałe, że odradzali mi ten rodzaj muzyki. Mówili, że ci, którzy idą w stronę jazzu, nigdy nie będą dobrymi pianistami, wykonawcami klasyki w pełnym tego słowa znaczeniu, bo muzyka jazzowa manieruje styl wykonawczy pianistów. Porzucenie przez pana akademii musiało wywołać niezadowolenie rodziców. – W okresie, w którym wzrastałem, jazz był muzyką niechcianą, negatywnie oceniały go ówczesne władze i propaganda. Bardzo źle pisano na temat jazzu, nie chciano dopuścić, by w PRL dominowała muzyka amerykańska, szerzej: zachodnia, zamiast tej wschodniej, a dokładnie radzieckiej. Proszę pamiętać, że wtedy ogromnie krytykowano amerykański styl życia, a jazz był jego emanacją, łączył się z nim. Nie chciano więc dopuścić do przeszczepienia z tego zgniłego kapitalizmu nie tylko muzyki, ale i stylu życia. Brak muzycznej edukacji jazzowej powodował, że trzeba było samemu trochę się uczyć. Poza tym działali już wtedy polscy muzycy jazzowi, mieli większą wiedzę niż ja, więc od nich się uczyłem jazzowego grania. Nobilitacja w filharmonii Czy występ w Filharmonii Krakowskiej udobruchał rodziców, którzy uznali, że pana wybór muzycznej drogi życiowej jest odpowiedni? – Pochodzę ze śląskiej rodziny, w której do muzyki klasycznej podchodzono z nabożnym szacunkiem, podobnie jak do filharmonii. Zrozumiałe więc, że mój koncert był momentem przełomowym, a rodzice wreszcie uznali, że syn nie pójdzie na zatracenie. Nie będzie zmanierowany, nie popadnie w alkoholizm, nie będzie się włóczył po nocach, bo jeżeli gra w filharmonii, to znaczy, że musi się trzymać pewnych standardów, a grana przez niego muzyka jest nobilitowana. Może jeszcze nietraktowana na równi z gatunkami klasycznymi, ale to kwestia czasu, bo jeśli filharmonia otwiera podwoje przed tego typu muzyką, widocznie jest ona tego warta. Ale zanim zagrał pan w filharmonii, nieraz przychodziło panu spać w różnych miejscach, z ławkami na krakowskich Plantach włącznie. – Dziś mówię, że to była moja najlepsza edukacja życiowa, bo uczyła, jak przeżyć na ulicy, często dosłownie, trzy i pół roku. Skoro wspomniał pan o śląskich korzeniach – co pan rozumie pod pojęciem śląskości, szczególnie gdy słyszy o żądaniach autonomii Śląska. – Co prawda, z urodzenia jestem takim góralskim Ślązakiem z Cieszyńskiego, ale wzrastałem na Śląsku, o którego polskość wielu walczyło, ponosząc śmierć. Niewątpliwie istnieje pewna odrębność i powinna ona być zachowana. Śląski język powinien być traktowany tak jak kaszubski. Kaszubi są niezwykle dumni z pochodzenia i języka. Mogę coś na ten temat powiedzieć, bo mam żonę Kaszubkę i wiem, jakie to ma dla niej znaczenie. Gdy mi mówią: pochodzisz ze Śląska, odpowiadam: tak i jestem z tego dumny, ale – co chcę mocno podkreślić – nie czuję się Niemcem. Jestem Polakiem ze Śląska i niech nikt nie liczy na moje poparcie w dystansowaniu się od Polski. Przeciwstawianie śląskości polskości uważam za co najmniej niemądre i nieodpowiedzialne. Pana kariera to długa, niekiedy wyboista droga do gry solowej. Muzyk solowy to indywidualista, żeby nie powiedzieć – samolub? – Na pewno w jakimś sensie jest indywidualistą, natomiast jeżeli chodzi o mnie, nie znalazłem dla siebie jeszcze sekcji akompaniującej, która będzie całkowicie podporządkowana mnie i mojemu instrumentowi. Nie trio jako zespół, ale fortepian i sekcja, która mi akompaniuje – i nic ponad to. Poza tym fortepian jak najbardziej nadaje się do gry solowej, czego dowodzi muzyka Chopina, naszego
Tagi:
Paweł Dybicz









