Jeśli tak ma wyglądać wolność, to dziękuję, wolę uprzednią niewolę Joanna Rawik jest piosenkarką, pisarką, aktorką, dziennikarką. Zdobyła wiele nagród na festiwalach w Opolu i Sopocie, jest autorką książek o Edith Piaf i innych wybitnych postaciach świata kultury. – Jest pani nie tylko śpiewaczką, ale i felietonistką o bardzo wyraźnych sympatiach lewicowych. Publikuje pani w „Trybunie” i miesięczniku „Dziś”. Inne pisma są za bardzo na prawo? – Nigdy nie ukrywałam swoich poglądów, zawsze jednak miałam i mam gdzie publikować i niekoniecznie były to pisma lewicowe. Do 'Trybuny” i „Dziś” Mieczysława Rakowskiego piszę nie tyle z powodu sympatii politycznych, ile z sympatii do ludzi. Dawno temu spotkałam się z Wandą Wiłkomirską, miałam przeprowadzić z nią wywiad. Zrobiła się z tego książka, a w trakcie prac nad nią Wanda zaproponowała, żebym porozmawiała z jej byłym mężem. Spotkałam się więc z Mieczysławem Rakowskim i okazało się, że odpowiada mi jego sposób myślenia i argumentowania. Luksus współpracy i przyjaźni z takim człowiekiem jak Rakowski i z całą jego redakcją, gdzie publikuję już prawie 12 lat, to zaszczyt i ogromny komfort psychiczny. Dzięki niemu poznałam bardzo wielu wybitnych ludzi lewicy. – Ogromnie ich pani zresztą skomplementowała, pisząc: „Ochoczo deklaruję, że jestem zaprzyjaźniona z przedstawicielami najwyższych władz lewicy. To nadzwyczajni ludzie, niezwykle kulturalni, inteligentni, z poczuciem humoru. Lubię ich, podziwiam, niektórych uwielbiam”. – To prawda, choć oczywiście nie dotyczy to wszystkich. Mam jednak za co ich lubić. Przypomnę choćby Wincentego Kraśkę, fantastycznego człowieka o wielkiej kulturze (niestety, z jego synem i wnukiem jest już gorzej). Poznałam go w Filharmonii Narodowej, śpiewałam wiersze Broniewskiego, reżyserował Mariusz Dmochowski, wtedy jeszcze jak najbardziej towarzysz. Po spektaklu Kraśko mówi: „Ale w tym koncercie zabrakło mi troszkę liryki, na przykład…” i tu wyrecytował cały, piękny wiersz Broniewskiego o miłości, „Przypływ”. Kto z polityków dziś by tak umiał? Kilka miesięcy przed śmiercią Andrzej Urbańczyk zaprosił mnie na spotkanie do Kuźnicy Krakowskiej. W Krakowie spędziłam siedem lat ze swym pierwszym mężem, aktorem Teatru Starego, który wcześniej był w Teatrze Rapsodycznym razem z Karolem Wojtyłą. I w tym tłumie w Kuźnicy uświadomiłam sobie, że wszyscy ludzie, z którymi byłam blisko za tamtych czasów, piłam, bawiłam się, którzy bywali w naszym domu, to są ludzie lewicy. – I podobają się pani efekty ich poczynań? Rządzi przecież lewica. – Lewicowość to nie tylko światopogląd polityczny, to stosunek do bardzo wielu sfer życia. W wyborach głosowałam na SLD. Leszek Miller jednak bardzo mnie rozczarował. A wierzyłam w niego, miesiąc przed wyborami napisałam o nim prawdziwy pean. Nie wiem, dlaczego byłam pod takim wrażeniem. Okazało się, że człowiek, który sprawdził się w jednym miejscu, nie nadawał się do poważniejszych zadań. To przykre. – Sięgnijmy jednak do sfery zapewne pani najbliższej, do kultury. – Z zarządzaniem kulturą w Polsce jest niestety bardzo źle, także w lewicowym wykonaniu. Nie sprawdzili się ani Andrzej Celiński, ani Waldemar Dąbrowski – fatalna osoba na stanowisku ministra, człowiek zwyczajnie niekompetentny, zarabiający kokosy, o którego udziale w rozlicznych aferach krążą najróżniejsze pogłoski. Inna sprawa, że przy takiej mizerii finansowej nie ma już znaczenia, kto jest ministrem kultury. – Może kultura to dziedzina trudniejsza do zarządzania, niż się powszechnie wydaje? – Nie wiem, od czego to zależy, sądzę, że ze strony Leszka Millera mieliśmy do czynienia z jawnym niedocenianiem roli kultury. Przyczynia się do tego także całe nieszczęście komercji i źle pojętego kapitalizmu. Ale najwięcej szkód narobiła tu pani Cywińska z Unii Wolności, minister kultury w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, która uważała, że kultura i sztuka to taki sam towar jak guma do majtek. W przeszłości mieliśmy jednak także doskonałych szefów kultury. Kilka miesięcy temu poznałam Józefa Tejchmę, bardzośmy się polubili, jest człowiekiem ogromnej wiedzy, erudycji i delikatności. Kazimierz Dejmek był kryształową wręcz osobowością, współpracowałam z nim już w latach 1988-1989, będąc w Zarządzie Głównym ZASP. Odeszłam z ZASP w 1989 (wróciłam teraz, za Łukaszewicza), bo nie mogłam patrzeć na wszystkich tych farbowańców i oportunistów. Przed 1989 r. widziałam wielu kolegów, jak strasznie się wazelinowali wobec każdej władzy. Od dawna występowałam z nimi na rozmaitych galach estradowych,
Tagi:
Andrzej Dryszel









