Budżety moich filmów są dużo niższe od wielu debiutanckich fabuł Lech Majewski – reżyser teatralny i filmowy, poeta i malarz. Jest członkiem Gildii Reżyserów Amerykańskich oraz Europejskiej Akademii Filmowej. Na ten rok przypadają jego 60. urodziny i jednocześnie 35-lecie pracy artystycznej. W tym czasie zrealizował 11 filmów pełnometrażowych. Właśnie ukazało się DVD z wszystkimi nakręconymi przez Majewskiego fabułami. Od pana pierwszej fabuły krótkiej – „Zwiastowania” – do realizowanego obecnie „Psiego pola” minęło już 35 lat. Czy przez ten czas zmieniło się pana postrzeganie zawodu reżysera? – Miałem to szczęście, że jeszcze jako student łódzkiej Filmówki, w ramach wymiany studenckiej ze Szwedzkim Instytutem Filmowym, mogłem odbyć praktyki na planie filmu, który reżyserował Ingmar Bergman. Tam spotkałem się z zupełnie odmiennym od dotychczas mi znanego sposobem pracy filmowca. Przez pierwsze pół godziny, które w dodatku spędziłem nie w plenerze, ale w studiu, nie wiedziałem, gdzie Bergman w ogóle jest. Zachowywał się jak ktoś, kto jest debiutantem, w dodatku nieco zagubionym. Długo analizował, gdzie ma stanąć kamera. Widziałem, jak przy tym zadaniu on się zwyczajnie poci. To był dla mnie szok, bo miałem świadomość, że jadę do człowieka, który ma na koncie kilkadziesiąt filmów, z których co najmniej dziesięć to arcydzieła. Dzięki szwedzkiemu mistrzowi zrozumiałem, że każdy film jest nowym wyzwaniem. W tym sensie zawsze jestem debiutantem. Jak pan to rozumie? – Po tylu latach może lepiej zarządzam swoją energią, czasem i warsztatem, ale za każdym razem otwieram zupełnie nowe drzwi. Uczę się zupełnie nowych rzeczy. Nie ma w tym żadnej rutyny. Każdy mój film wymagał innego języka. Korzystałem z innych świateł, obiektywów i filtrów. Stosowałem odmienną narrację i język filmu. Pod tym względem bardzo bliski jest mi sposób, w jaki swoje filmy kręcił Stanley Kubrick. Zawsze korzystając z nowego leksykonu filmowego. Pana droga do X muzy zaczęła się w galeriach sztuki i muzeach w Wenecji, dokąd jeździł pan już jako nastolatek. Zanim jednak stanął pan za kamerą, wybrał pan studia w krakowskiej ASP. – To, że jestem również malarzem, bardzo pomaga w pracy reżysera. Nieraz zetknąłem się z opinią, że moje filmy są jak obrazy. W przeciwieństwie do dzieł „dziennikarzy i filologów”, którzy realizują filmy o konkretnych sprawach, pomijając przy tym ich formę, moje kino jest przede wszystkim wizualne, nierzadko metaforyczne. Który film według pana jest najbardziej „malarski”? – Trudno powiedzieć. Ewidentnie inspirowany malarstwem był „Młyn i krzyż” czy też „Angelus”, będący swoistym przetworzeniem malarstwa naiwnego Grupy Janowskiej. Z kolei „Ogród rozkoszy ziemskich” parafrazuje obraz Hieronima Boscha. Ja ten film fizycznie malowałem. Ograniczyłem ekipę do minimum. Pracowałem z aktorami tak blisko, że w niektórych sytuacjach dawałem im kamerę do ręki. Dzięki temu czułem niebywałą wolność tworzenia, taką jaką ma malarz stojący przed płótnem albo pisarz siedzący nad kartką papieru. Kręcąc większość filmów, działa pan niczym człowiek renesansu. Jest pan nie tylko ich reżyserem i scenarzystą, lecz także scenografem i autorem zdjęć. – Robię tak z co najmniej dwóch zasadniczych powodów. Pierwszy jest natury ekonomicznej. Budżety moich filmów, łącznie z tak eksperymentalną produkcją jak „Młyn i krzyż”, są dużo niższe od niejednego współczesnego debiutu fabularnego. Nie stać mnie na zatrudnienie wybitnych specjalistów z danych dziedzin. Drugi powód jest taki, że mój film najpierw rozgrywa się w głowie. Słyszę dźwięki i widzę obrazy. Sam potrafię rozrysować i sfotografować to, co widzę, a następnie tę artystyczną wizję zarejestrować kamerą. Bywa, że jest pan również producentem własnych filmów. Jak udaje się łączyć duszę artysty i ekonomisty? – To wynika z moich doświadczeń amerykańskich. Po debiucie pełnometrażowym, którym był „Rycerz”, wyjechałem najpierw do Anglii, a potem do Stanów Zjednoczonych, gdzie pracowałem w tzw. systemie hollywoodzkim. Tak powstały dwa kolejne filmy („Lot świerkowej gęsi” oraz „Więzień Rio”). Ich producentem był Michael Hausman, wieloletni współpracownik Miloša Formana i Martina Scorsesego. To on jako pierwszy powiedział mi: „Lech, ty jesteś bardzo niezależną duszą. Jesteś indywidualistą. Jeżeli nie chcesz, żeby Hollywood zmełł cię na miazgę, musisz się nauczyć produkować własne filmy. I ja ci w tym pomogę, bo lubię takich
Tagi:
Marcin Zawiśliński









