Całą tę wrzawę wokół Małysza traktuję jako zjawisko społeczne, którego do końca nie rozumiem Rozmowa z Apoloniuszem Tajnerem, trenerem kadry polskich skoczków narciarskich – Co robił Adam Małysz w Spale? – Odpoczywał w pokoju, przychodził na posiłki, uczestniczył w treningach, a poza tym nie za bardzo mógł się swobodnie poruszać. Mnie daleko do popularności Adama, więc jakoś mogłem spokojnie żyć. Z nim jest inaczej i widzę, że zaczyna mu to przeszkadzać. Ja szanuję pracę innych, ale – z drugiej strony – nie mamy spokoju. Jak tylko rozpoczęliśmy zgrupowanie w Spale, zaczęły przyjeżdżać całe wycieczki. – Sądził pan, że będzie inaczej? – Trudno byłoby mieć pretensje o to, że ludzie chcą żyć sukcesem. I bardzo dobrze, że się cieszą, a ja zdaję sobie sprawę, że nie da się uniknąć kontaktów, odgrodzić od świata. Ktoś zawsze musi udzielić wywiadu, przekazać informacje i tak też staramy się robić. Ale to jest po prostu niemożliwe, żeby spełnić życzenia wszystkich. Małysza bardzo trudno zdenerwować na skoczni. Ale kiedy jest już naprawdę za dużo odwiedzających, Adam staje się trochę podrażniony. W takich sytuacjach coraz bardziej dociera do niego świadomość, że przestaje być panem swojego czasu, sposobu, w jaki chciałby żyć. Trudno nad tym wszystkim zapanować. – Dziennikarze też nie dają wam spokoju. Jesteście zapraszani do różnych programów. – Owszem. Zapraszają Jagielski, Terentiew, Mann z Materną, szkoły, przedszkola i organizacje charytatywne. Dziennikarze albo próbują umówić się wcześniej telefonicznie, albo po prostu przyjeżdżają i czekają na dogodny moment. A teraz są to nie tylko ci, którzy zajmowali się skokami od dawna. Każda gazeta chce mieć własny wywiad z Małyszem. Wszyscy się tu głowimy i nie mamy pojęcia, jak to rozwiązać. W tej chwili obowiązki organizacyjne przejęło biuro i jeśli ktoś wcześniej do mnie dzwoni, tam go odsyłam. No i jeszcze łowcy autografów. To najbardziej nękająca grupa, dla której sprawa zdobycia podpisu Małysza jest tak ważna, że nie odpuszczą. Jeden odchodzi, drugi przychodzi, trzeci tylko czeka, czwarty czai się za płotem. Zgrupowanie w Spale potraktowaliśmy również testowo. Chcieliśmy się przekonać, jak to będzie wyglądało pod względem spokoju w kraju. – To już przynajmniej wiecie. Co bardziej przerosło oczekiwania, sukces czy reakcje na sukces? – Zakładaliśmy wprowadzenie Adama do pierwszej dziesiątki, bo to było realne. A skoro pierwsza dziesiątka, liczyliśmy, że może uda mu się wygrać, czy zająć miejsce w pierwszej trójce. Na taki wynik się nastawialiśmy. Oczywiście, można byłoby dzisiaj opowiadać różne rzeczy, ale prawda jest taka – nie było takiego świętego, co by to przewidział. Po prostu tego nie można było przewidzieć. Można było sobie jedynie pomarzyć, że będziemy mieli zawodnika, który przeskoczy wszystkie przeciwności. Bo on nieraz przeskakiwał przeciwności losu i wygrywał, a innym razem przegrywał, chociaż był najlepszy. Całą tę wrzawę wokół Adama traktuję jako zjawisko społeczne, którego do końca nie rozumiem. Tym powinni zająć się socjologowie. Przecież to musi być jakoś wytłumaczalne. My już zdążyliśmy się zapoznać, czy oswoić z tymi reakcjami, choć na pewno nie do końca. Na początku nie zdawaliśmy sobie sprawy, byliśmy aktorami, uczestniczyliśmy w tych wydarzeniach od środka: jedne zawody, następne, kolejne. Również mistrzostwa świata były pod tym względem takie same – kolejny start, a nie coś ekstra. Nie planowaliśmy tytułów, medali; chodziło o to, żeby jak najlepiej wypaść. – Jest coś takiego jak polska szkoła skakania? – Chyba w tej grupie można o czymś takim mówić. Przez dwa lata ten zespół wypracował swoje sposoby i metody. Szukaliśmy i udało się. Bardzo dużo dała współpraca z dr. Janem Blecharzem i prof. Jerzym Żołądziem. Z psychologiem skoczkowie współpracowali już wcześniej. Zresztą z inicjatywy Adama Małysza. Za trenera Mikeski on sam zadzwonił do dr. Blecharza. Wówczas jednak odbywało się to według zasady: „Chcecie, to macie”. Takie zło konieczne. Z kolei prof. Żołądź to inicjatywa szefa wyszkolenia. Po kilku rozmowach, kiedy zobaczyłem, jak podchodzi do tematu i przekonałem się, że ktoś taki jest nam bardzo potrzebny, profesor się zgodził, zaznaczając jednocześnie, że interesują go wyłącznie efekty na światowym poziomie. – A nie jest to polska szkoła skakania jednego zawodnika? – Na pewno nie. Postępy robili wszyscy, nie tylko Adam. Przede wszystkim Mateja
Tagi:
Mirosław Nowak









