Polacy to społeczeństwo dwóch prędkości

Polacy to społeczeństwo dwóch prędkości

Dla filmowca najciekawsze są sytuacje, w których ludzie nie wiedzą, jak się zachować Volker Schlöndorff – niemiecki reżyser i producent filmowy, autor głośnej adaptacji „Blaszanego bębenka” Güntera Grassa, zdobywca Oscara. Znawca i miłośnik kultury polskiej, twórca filmu „Strajk” o Annie Walentynowicz. Pański ostatni film „Dyplomacja” to nie tylko popis znakomitej gry aktorskiej, ale i obraz uświadamiający widzom, jak niewiele dzieliło w 1944 r. Paryż od zrównania go z ziemią. Stolica Francji regularnie pojawia się w pańskiej twórczości, podobnie jak Gdańsk. Paryż to miasto pana młodości, ale skąd zamiłowanie do Polski? – To prawda, niemal całą młodość spędziłem w Paryżu, wychowawszy się na kinie francuskim, co z pewnością ukształtowało mnie też jako twórcę. Moim kolejnym projektem jest wprawdzie „Montauk”, adaptacja opowiadania Maxa Frischa, ale znów obsadzona francuskimi aktorami. Funkcjonuję więc w dwóch kulturach. Co jednak ciekawe, bez pobytu w Dzielnicy Łacińskiej nie odkryłbym także polskiej kultury. Francuska Nowa Fala była częścią szerszego zjawiska, odciskającego piętno na wielu artystach z Polski. To w Paryżu poznałem twórczość Andrzeja Wajdy i Jerzego Skolimowskiego. Mieszkałem na bulwarze Saint-Germain, gdzie znajdowała się polska księgarnia. Wprawdzie do dziś nie władam waszym językiem wystarczająco dobrze, by czytać książki w oryginale, ale już wtedy codziennie tam bywałem i zapisywałem nieznane mi nazwiska autorów. Polska była dla nas wtedy niezwykle egzotyczna i być może dlatego tak fascynująca. Czyli nie chodzi o zaszłości historyczne? – Moje zainteresowanie polską kulturą nie wynika z powojennych resentymentów. Urodziłem się w Wiesbaden, a nie na Śląsku, moi przodkowie pochodzili zaś z Turyngii i Dolnej Saksonii, a nie z Prus Wschodnich. Polskę i Polaków poznałem dopiero we Francji i z miejsca byłem nimi zachwycony. Pomyślałem sobie: co za wspaniali ludzie, którzy wbrew ograniczeniom ustrojowym mają odwagę marzyć. 27 lat po „Blaszanym bębenku” powrócił pan do Gdańska z filmem „Strajk”, poświęconym Annie Walentynowicz. Wielu się zastanawiało, dlaczego niemiecki artysta wyrzeźbił pomnik polskiej bohaterce. Czemu żaden polski twórca nie stworzył obrazu o legendzie Solidarności? – Widocznie z tego samego powodu, z jakiego nie powstają filmy o wielu innych bohaterach. Heroiczne obrazy zawsze polaryzują widownię, dla jednych są niekompletne, dla drugich zbyt posągowe. Przystępując do realizacji tego projektu, sam nie zdawałem sobie jednak sprawy, że to dla was materiał o tak konfliktogennym potencjale. Wiedziałem, że Solidarność była podzielona, a jej główne gwiazdy – Wałęsa i Walentynowicz – poróżnione. Natomiast nie spodziewałem się, że tyle lat po transformacji ustrojowej ten rozłam będzie tak głęboki. Bez większych uprzedzeń zainteresowałem się zjawiskiem pierwszej Solidarności i zacząłem zbierać materiał. Nie mogłem się nadziwić, że tak ważny rozdział historii Polski nie doczekał się szerszej analizy. Niektóre postacie Solidarności wciąż były okryte tajemnicą. Nie sposób zapomnieć o „Człowieku z żelaza”, choć film ten powstał w niezwykle trudnych warunkach. Tym bardziej zaskakujące, że po 1989 r. twórcy zadawali sobie tak mało pytań na temat porozumień sierpniowych. Co prawda, po „Strajku” trafiły do polskich kin znakomite filmy, których akcja rozgrywa się na Wybrzeżu, ale jeszcze dziesięć lat temu sytuacja wyglądała inaczej. Miałem wrażenie, że nikt się nie kwapił do opisania drogi Anny Walentynowicz. Oglądalność mojego filmu w Polsce była jednak znikoma, to było dość smutne doświadczenie. Dlaczego Polacy nie chcieli obejrzeć „Strajku”? – „Strajk” nie należy z pewnością do moich najlepszych filmów, ale proszę zauważyć, że nawet „Człowiek z nadziei” Wajdy – choć teoretycznie skazany na sukces – został przez wielu odbiorców odrzucony. To ryzyko wpisane w zawód reżysera, który chce przybliżyć publiczności postać historyczną. Kilka lat temu zastanawiałem się, czy tragiczna śmierć mojej bohaterki może wpłynąć na odbiór filmu, ale szybko zostałem pozbawiony złudzeń. Wspaniały mit Solidarności powinien łączyć, tymczasem wciąż dzieli, to przykre. Mimo że zasługi Anny Walentynowicz są nadal nie do końca docenione, jej dominującą cechą zawsze była skromność. Rozmawiałem z nią kilkakrotnie, te konsultacje nie były łatwe. Sposób, w jaki opisałem jej życie, wzbudził w niej wahania. Wie pan, o ile u innych bohaterów efektem doznanych zaszczytów często bywa pycha, o tyle Walentynowicz była bezpretensjonalna, a zarazem charyzmatyczna… i na swój sposób stanowcza. Odrzucała moje pomysły,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 17/2016, 2016

Kategorie: Wywiady