Polarniczki

Polarniczki

Kobiety na stacji polarnej są znacznie bardziej niż mężczyźni nastawione na współpracę i łatwiej im rozwiązywać problemy międzyludzkie

Dagmara Bożek – autorka projektu Polarniczki (www.polarniczki.pl)

Alina Centkiewicz, autorka i współautorka popularnych książek o tematyce polarnej, jest bohaterką historii cytowanej przez ciebie w książce „Ryszard Czajkowski. Podróżnik od zawsze”. Opowiada ona o tym, że droga na Antarktydę dla kobiet nie była prosta.
– Alina Centkiewicz była pierwszą Polką, która dotarła na Antarktydę. Było to w 1959 r. Wyprawa, w której brała udział, została zorganizowana przez Polską Akademię Nauk w celu oficjalnego przejęcia przez Polaków stacji badawczej Oasis w Oazie Bungera na Antarktydzie Wschodniej. Miał być to wyraz współpracy „bratnich narodów”. Alina wyjechała jako stypendystka Ministerstwa Kultury. No i oczywiście była osobą towarzyszącą mężowi Czesławowi – pełnoprawnemu członkowi ekspedycji. Dalsza historia ma kilka wariantów. Alina na pewno dotarła do stacji Mirnyj, największej ówczesnej radzieckiej stacji na Antarktydzie. Okazało się jednak, że nie może polecieć do samej Oazy Bungera. Pozwolono jej jedynie na przelot nad stacją. Sami Centkiewiczowie piszą o tym w książce „Kierunek Antarktyda” z goryczą, a w ich opisach pojawia się sugestia, że problemem miała być Alina jako kobieta. Ze źródeł, do których dotarłam, wynika jednak, że sprawa była bardziej skomplikowana i najważniejszym czynnikiem były warunki atmosferyczne oraz pojemność samolotu.

Kiedy w historii polarnictwa pojawiły się pierwsze Polki?
– Muszę zrobić zastrzeżenie, że w projekcie Polarniczki zajmuję się kobietami, które uczestniczyły w ekspedycjach naukowych, a nie sportsmenkami. Pierwszą polską naukowczynią, która pojawiła się na Spitsbergenie, była więc geografka Zofia Michalska z Uniwersytetu Warszawskiego. Dotarła tam w wyprawie letniej w 1958 r. jako asystentka prof. Stefana Zbigniewa Różyckiego. Gdyby nie to, że towarzyszyła mężczyźnie, jej przyjazd nie byłby możliwy. Podobnie było w kolejnych przypadkach. W 1960 r., również w wyprawie letniej, trafiła tam Anna Wanda Siedlecka, żona Stanisława, założyciela stacji w Hornsundzie. Chociaż jest ona z wykształcenia geologiem i prowadziła własne badania, jak podkreśla, bez męża nie mogłaby nawet marzyć o takiej wyprawie. Jeśli chodzi o zimowanie, czyli całoroczny pobyt, pierwsza była tam w latach 1995-1996 geolożka Danuta Bednarek. Jej mąż Jacek Bednarek był kierownikiem wyprawy. Dopiero na początku XXI w. kobiety zaczęły się pojawiać tam jako pełnoprawne uczestniczki ekspedycji, a ich obecność stała się naturalna.

A jeśli chodzi o Antarktykę?
– Pierwsze kobiece nazwiska pojawiają się tam znowu w kontekście wypraw letnich na przełomie lat 70. i 80. Pierwsza zimowniczka Anna Kołakowska to dopiero połowa lat 80. W stacji Arctowskiego, szybciej niż na Spitsbergenie, pojawiła się kierowniczka wyprawy. Była to prof. Maria Olech, która zimowała tam w latach 1991-1992. W Hornsundzie, na północy, była to dopiero Anna Kowalska w latach 2010-2011.

Dzięki projektowi Polarniczki z częścią tych kobiet miałaś okazję się spotkać. Jakie są ich wspomnienia z wypraw? Płeć była problemem?
– Dotychczas przeprowadziłam 10 wywiadów. Planuję zrobić ich ze 40. Najciekawsze fragmenty rozmów publikuję na stronie internetowej, na fanpage’u o tej samej nazwie zajmuję się działalnością popularyzatorską, a także przygotowuję się do napisania książki. Z kobiet, o których tu mówimy, widziałam się z prof. Marią Olech, Anną Wandą Siedlecką i Danutą Bednarek. I od razu powiem, że pamięć jest bardzo podatna na działanie czasu. Mamy tendencję do pamiętania dobrych rzeczy. Moje rozmówczynie mówią, że pozostali uczestnicy wypraw dobrze się do nich odnosili, że wyjazdy wpłynęły na ich dalsze życie zawodowe. A jednocześnie podkreślają, że weszły w środowisko całkowicie męskie i że przepustką do wyjazdu byli ich mężowie. Wyjątkiem jest tu prof. Olech, która od początku działała jako samodzielna badaczka. Musiała się przedzierać i rozpychać łokciami, żeby udowodnić swoją wartość i zaistnieć w tym środowisku badawczym. A ja wszystkim tym paniom jestem bardzo wdzięczna za ich starania. Dzięki temu, że przetarły szlaki, ja i moje koleżanki możemy wyjeżdżać na kolejne ekspedycje bez większych problemów.

Ty zimowałaś dwukrotnie: raz na Spitsbergenie, raz w Antarktyce. Czy mimo to coś cię zaskakiwało w przeprowadzonych rozmowach?
– Nie, ale myślę, że bez osobistego doświadczenia nie mogłabym prowadzić wywiadów. Zimowanie jest bardzo abstrakcyjnym przeżyciem i trudno je sobie wyobrazić. Natomiast z zaskoczeniem odkryłam w czasie prowadzonych badań, że znana pisarka Magdalena Tulli również jest biolożką i polarniczką i że spędziła pół roku w stacji Arctowskiego. Kiedy umówiłyśmy się na spotkanie, pani Magdalena zastrzegła, że nic ciekawego mi nie opowie, bo wspomnienia już w niej się zatarły. Tymczasem wychodząc z rozmowy, miałam wrażenie, że dopiero ją zaczęłam. Przekonałyśmy się, że operujemy tym samym językiem, mamy podobne doświadczenia, a pobyt w stacji polarnej jest czymś, co zostaje w człowieku na zawsze.

W książce „Dom pod biegunem. Gorączka (ant)arktyczna” przytaczasz anegdotę, w której lekarz podczas badań przed wyjazdem spostrzega, że ma tylko pieczątkę z napisem zdolny, a tymczasem w twoim przypadku przydałaby mu się wersja: zdolna. Jak na wyjazd na Spitsbergen zareagowali twoi bliscy? Usłyszałaś, że to nie jest miejsce dla kobiet?
– Generalnie dobrze. Jechałam na wyprawę, jak każe tradycja, z moim – teraz byłym – mężem. Większość osób reagowała z ożywieniem i zaciekawieniem, bliscy martwili się, że coś może nam się stać. Chociaż pamiętam jeden z absurdalnych komentarzy: farbowałam wtedy włosy na blond i ktoś dopytywał, jak ja sobie dam radę bez fryzjera. Tymczasem w obliczu całego przedsięwzięcia najmniejszym problemem wydawało mi się to, czy będę miała włosy ufarbowane, czy nie. Gorzej mają koleżanki, które na wyprawy jeżdżą regularnie. Katarzyna Greń z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu była na Spitsbergenie w ośmiu wyprawach letnich. Teraz będzie zimowała na stacji Arctowskiego, a spotykała się z komentarzami, że czemu taka młoda dziewczyna życie sobie marnuje, że mogłaby pomyśleć o rodzinie…

Z czym jeszcze kobiety muszą się mierzyć w czasie wypraw? Co dla ciebie było problemem?

– Przekonanie się o tym, że jestem słabsza fizycznie. W normalnym świecie nigdy tego nie odczuwałam, a tam stało się to dla mnie dużym problemem. Nie byłam w stanie np. podnieść 50-kilowego silnika łodzi motorowodnej, aby bezpiecznie zacumować. Ktoś musiał mi zawsze pomagać. Dużo było takich sytuacji, które mnie frustrowały, ale nie spotkałam się z tym, żeby ktoś śmiał się ze mnie z tego powodu. Nikt mi nie wypominał, że jestem kobietą i nie daję rady. Musiałam za to przeżyć to w sobie. Problemem okazuje się tam również fizjologia. Na stacjach badawczych wszystkie reakcje są ostrzejsze, a nasze organizmy bardziej czułe, dlatego widać tam, jak w trakcie cyklu zmieniają się nastroje kobiet. I chociaż nie miało to wpływu ani na ich pracę, ani na relacje międzyludzkie, widziałam jak same panie męczyły się z tym. Autoocena była w tym najtrudniejsza.

W „Domu pod biegunem” piszesz za to, że obecność kobiet na ekspedycjach znacznie poprawia atmosferę na stacji.

– Z badań przeprowadzonych w ramach psychologii polarnej, dość młodej dziedziny, zajmującej się polarnikami, wynika, że kobiety na stacji są znacznie bardziej niż mężczyźni nastawione na współpracę i łatwiej im rozwiązywać problemy międzyludzkie. Łagodzą również obyczaje. Przy nas panowie mniej przeklinają, dbają o wygląd zewnętrzny, starają się lepiej zachowywać w przestrzeni stacji. W polskim środowisku polarników bardzo popularnym argumentem powtarzanym w kontekście tego, dlaczego kobiety nie powinny zimować, była opinia, że wywołują one zbyt wiele konfliktów w grupie. Tymczasem okazuje się, że jest na odwrót. Różnice widoczne są również w pełnionych funkcjach. Panie są najczęściej zatrudniane i aplikują na stanowiska naukowe i administracyjne, bardzo rzadko na techniczne. Z moich obserwacji wynika również, że kobiety na stanowiskach naukowych są bardziej niż mężczyźni drobiazgowe w zbieraniu i opracowywaniu danych i wykazują o wiele więcej cierpliwości w monotonnych, powtarzalnych czynnościach.

Joanna Perchaluk-Mandat, z którą rozmawiałaś, zwraca uwagę na to, że kobiety są bardzo krytycznie oceniane w czasie wyjazdów.

– Moje rozmówczynie faktycznie mówią, że kobiety i ich kwalifikacje do tej pracy są częściej brane pod lupę niż kwalifikacje mężczyzn. W przypadku Asi sytuacja jest jeszcze trudniejsza. Na swojej pierwszej wyprawie pracowała jako meteorolog, za drugim razem została zastępczynią kierownika, a kierownik na wyprawę nie dojechał, więc musiała przejąć jego funkcję i zająć się grupą, której sama nie zrekrutowała. Najwyraźniej Instytut Geofizyki PAN był z tej współpracy zadowolony, bo ponownie zaproponował jej zostanie kierownikiem. Chcę powiedzieć, że w tym przypadku Asia była oceniana podwójnie – i jako kobieta, i jako kierownik, a temu w czasie wyprawy ciągle patrzy się na ręce, niezależnie od płci. Na stacji polarnej kierownik to osoba, która jeśli chce wypracować sobie autorytet w grupie, musi pokazywać swoim przykładem, co trzeba zrobić, jak trzeba to zrobić i że to ma być doskonale zrobione. Jeśli tego nie robi, zawsze spotka się z krytyką.

Wydaje mi się, że w ogóle w czasie takich wyjazdów relacje międzyludzkie wyostrzają się.

– Dla mnie wyprawy są laboratorium stosunków międzyludzkich. Tam jak pod mikroskopem można się przyjrzeć, jak te interakcje przebiegają, i przez to, że jest tam mała przestrzeń i niewielka grupa, niezwykle się dynamizują. Nie można strzelić focha i do kogoś się nie odzywać przez dwa tygodnie, reakcja następuje od razu, czy to w formie wyjaśnienia sobie sytuacji, czy zbluzgania kogoś. Poza tym funkcjonuje się tam w pewnym mikroświecie, w oderwaniu od codziennych problemów, takich jak konieczność zrobienia zakupów czy stania w kolejce w urzędach. Za to problemami stają się tam sprawy banalne, np. to, że ktoś postawił buty w nie tym miejscu, co trzeba. To może się stać powodem kłótni na śmierć i życie.

Ciągle mówimy o problemach, a jednak tam jeździcie, a nawet wracacie na kolejne zimowania.

Co was motywuje?

– Gorączka polarna! Pojawia się ona najczęściej po pierwszym wyjeździe i sprawia, że ludzie chcą wracać w te rejony. A początkowo jest różnie. Najczęstszą motywacją jest chęć przeżycia przygody, spełnienia marzenia. Joanna Plenzler, która jest obecnie kierowniczką 44. Wyprawy Antarktycznej na stacji Arctowskiego, o byciu polarniczką marzyła od dziecka i tak kierowała karierą, żeby w końcu w wieku trzydziestu kilku lat na nią trafić. Kolejną pobudką jest motywacja zawodowa kobiet zajmujących się nauką, które tylko tam mogą przeprowadzić swoje badania. Najrzadziej spotyka się motywację finansową, bo te wyjazdy nie są bardzo wysoko płatne.

Czego najbardziej brakowało tobie i twoim rozmówczyniom na terenach polarnych?

– Wbrew stereotypom żadnej z nas nie brakowało wizyty u fryzjera, u kosmetyczki lub w sklepie. A wszyscy – i kobiety, i mężczyźni – mieliśmy bardzo przyziemne tęsknoty: za smakiem ulubionego napoju, ulubionej potrawy, pójściem w ulubione miejsce i spotkaniem z lubianymi ludźmi. W odczuwaniu smutku determinuje nas nie płeć, ale bycie człowiekiem. Rozłąka dla wszystkich jest tak samo trudna. A już bardziej szczegółowe odpowiedzi są zdecydowanie indywidualne, tak jak to, kim stajemy się po powrocie, jak się definiujemy w kontekście wypraw. To nie jest łatwe, bo pod koniec każdy musi się zastanowić, jak będzie funkcjonować w rzeczywistości, którą zostawił na rok. Sama po powrocie miałam wrażenie silnego niedopasowania. Jako stały skutek tego doświadczenia wymieniam fakt, że nie potrafię wrócić na etat i moja praca musi być zadaniowa.

A za czym najbardziej tęsknisz z tamtego świata?

– Za samotnością odczuwalną wtedy, kiedy nie widzi się niczego i nikogo dookoła, oraz ciszą. Bo na lodowcu panuje taka cisza, która pozwala słyszeć wszystko: pulsowanie krwi w skroniach, bicie serca i odgłos spadającego śniegu.


Dagmara Bożek – polarniczka, autorka książek „Dom pod biegunem. Gorączka (ant)arktyczna”, „Ryszard Czajkowski. Podróżnik od zawsze”. Uczestniczyła w 35. Wyprawie Polarnej IGF PAN do Polskiej Stacji Polarnej Hornsund na Spitsbergenie (2012-2013) oraz 40. Wyprawie Antarktycznej do Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego na Wyspie Króla Jerzego (2015-2016). Na co dzień pracuje w Instytucie Biochemii i Biofizyki PAN jako wsparcie logistyczne stacji im. Arctowskiego.


Fot. Piotr Andryszczak

Wydanie: 16/2020, 2020

Kategorie: Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy