Fenomen popularności Andrzeja Leppera wynika z trwałości podziału na „panów” i „chamów”. SLD przegrywa, bo wpisał się w rasę panów. A Samoobrona nie Prof. Mariusz Gulczyński – Czy na polskiej scenie politycznej roku 2004 coś jeszcze w ogóle się panu podoba? – Nie wszystko jest złe – tak jak chcieliby tego najwięksi malkontenci. Szkielet instytucji demokratycznych, konstrukcja prawna systemu politycznego, poczynając od konstytucji RP po kodeksy karne, spełniają podstawowe demokratyczne standardy. Jeśli pojawiają się błędy w tej dziedzinie, są najczęściej efektem pośpiechu czy braku doświadczenia przy budowaniu nowej rzeczywistości po 1989 r. i – co najważniejsze – są one do usunięcia. – To dlaczego Polakom generalnie niezbyt się podoba otaczająca ich polityczna rzeczywistość? – Bo obok dobrej formy mamy fatalną treść, czyli żywą materię sceny politycznej, którą są partie. – Dlaczego zatem partie III RP są w tak kiepskim stanie, że tracą zaufanie i szacunek wyborców? – Ponieważ nastąpiło rozejście się elit partyjnych i społeczeństwa. W skonsolidowanych systemach demokratycznych partie są emanacją interesów dużych grup i środowisk społecznych. W Polsce nie ma jeszcze wyklarowanej po transformacji struktury społecznej. Adam Ważyk napisał w czasach gomułkowskiego przełomu w „Poemacie dla dorosłych”, że miast podziału społecznego na klasy, mieliśmy wówczas kaszę. Kilkadziesiąt lat później można powiedzieć to samo. Transformacja zburzyła stare układy społeczne, a nowe dopiero powstają. – Nie ma już robotników ani rolników? – Ani kapitalistów czy inteligencji jako spójnych grup interesów i wartości. Wspomniał pan o rolnikach. A któż to zacz – w obecnych warunkach. Mamy ludzi żyjących na wsi, ale mających coraz słabsze poczucie wspólnych interesów grupowych, bo ich standard życiowy i pomysły na życie są najrozmaitsze. Wymiera też tradycyjnie rozumiana klasa robotnicza. Są ludzie pracujący fizycznie, czyli – jak byśmy to kiedyś powiedzieli – robotnicy, lecz w jakże różnego typu firmach. Więcej ich dzieli, niż łączy. Mniej niż dramatycznie licznych bezrobotnych. – Politycy w takiej sytuacji też muszą być zdezorientowani. Nie bardzo wiedzą, kogo mają reprezentować. – To łatwa wymówka. Ale faktem jest, że ta przywoływana już tutaj sytuacja „kaszy społecznej” sprzyjała przekształceniu się polityków w swoistą klasę politycznych kapitalistów dla siebie. Polityka stała się najłatwiejszym bodaj sposobem na osiągnięcie życiowego sukcesu i niezłego statusu materialnego, a nie realizacją jakichś szczytnych idei. Liderzy – rozmaitych! – partii mają obecnie silniejsze poczucie interesu grupowego niż identyfikacji ze swoimi wyborcami. Zajmują się bardziej sobą niż społeczeństwem. – Czyli byłaby to swego rodzaju klasa próżniacza? – Próżniacza i pieniacza. – Dlaczego pieniacza? – Bo walcząc o władzę, politycy chętniej się posługują metodą hałaśliwych sporów i pustych haseł aniżeli merytorycznych i racjonalnych dyskusji na temat rzeczywistych interesów społecznych. Nawet taki rozsądny – wydawałoby się – partyjny lider jak były marszałek Sejmu, Marek Borowski, w wywiadzie dla „Przeglądu” (z 6.06.br) mówi głównie o układach wewnątrz klasy politycznej, o tym, kto ma ile procent poparcia i z kim warto wchodzić w układy, a z kim nie. Nie odwołuje się do społeczeństwa, do interesów swoich potencjalnych wyborców. Jako profesor wiem, że pracownicy administracji często uważają, że uczelnie funkcjonowałyby najlepiej… gdyby nie było uczonych i studentów. Patrząc na polską scenę polityczną, czasami myślę, że wyborcy raczej politykom przeszkadzają. Przeszkadza im naród. – Niektórzy mówią, że tak się dzieje, bo do polityki w ostatnich latach doszedł trzeci garnitur – ludzie, którzy niewiele wiedzą i jeszcze mniej umieją. Którzy byli za słabi albo nie dość mądrzy, by zrobić kariery w biznesie czy dobrze płatnych wolnych zawodach, np. w marketingu, reklamie, w zawodach prawniczych. Czy podoba się panu poziom intelektualny i merytoryczny np. polskich posłów w Sejmie? – We współczesnej polskiej polityce spełnia się spiżowe prawo oligarchizacji gerontokratycznej. Innymi słowy – ci, którzy wskoczyli do polityki na początku transformacji i w niej zostali, okupują polską scenę polityczną. Są liderami. Jeśli ktoś z młodszych polityków doskakuje do tej grupy, są to głównie takie postacie jak były wojewoda łódzki, Krzysztof Makowski, który awansował, bo nosił teczkę i parasol za Leszkiem Millerem, albo były rzecznik rządu, Marcin
Tagi:
Mirosław Głogowski









