Polowanie na dinozaury

Polowanie na dinozaury

Pustynia Gobi uznawana jest za największy teren zalegania szczątków kopalnych na całej Ziemi Krajobraz z pagórkowatego przechodzi w półpustynną stepową równinę porośniętą szczątkową roślinnością, ciągnącą się aż po horyzont. Jest nas pięcioro i na grzbiecie wielbłąda przemierzamy Gobi. Pustynia nie tylko ewokuje legendarne bohaterskie czyny wojowników mongolskich, lecz fascynuje historią tajemniczego zniknięcia dinozaurów. Znajdują się tu bowiem jedne z najbogatszych na kuli ziemskiej złoża skamielin, świadectwo o świecie, który 70 mln lat temu przestał istnieć. Jedziemy pradawnym szlakiem wielbłądzich karawan, zatem codziennie możemy liczyć na studnie, które człowiek drążył od tysiącleci. Przed zachodem słońca rozbijamy obóz w pobliżu jurty, której mieszkańcy zapraszają nas na nocleg. Pan domu o nieprzeniknionym wyrazie twarzy i surowych, wyrazistych rysach przygląda się nam bez ciekawości, przystępując do stanowiącego niezbędny wymóg gościnności rytuału: częstuje nas tabaką do wąchania i kumysem, czyli poddanym fermentacji mlekiem wielbłądzicy. Kumys orzeźwia, ma przyjemny smak mieszaniny mleka, octu i szampana, ponadto zawiera wiele niezwykle istotnych dla organizmu składników odżywczych. Pani domu częstuje nas zupą, w której pływają kawałki mięsa, i smacznym suszonym twarogiem. Nikt nas tu nie pyta, skąd jesteśmy i dokąd zmierzamy. Podróżujący z nami kosmonauta Gurragczaa mówi, że przybysz może się zatrzymać w jurcie nawet na wiele dni. Nasz gospodarz, który rozumie trochę po rosyjsku, potwierdza skinieniem głowy. Ruszamy w drogę. Jest coraz goręcej, ale skóra jest zupełnie sucha, każda kropla potu natychmiast wyparowuje. W południe zatrzymujemy się na odpoczynek. Pod płócienną płachtą, która daje przyjemny cień, pijemy kumys, zagryzając sucharami i twardym jak kamień, suszonym baranim mięsem. Termometr wskazuje 35°C, o dziesięć poniżej maksymalnej temperatury w tej strefie i o tej porze roku. Tymczasem w zimie temperatura spada nawet do -40°C, ustępując tylko rekordowym mrozom na pustyni Kara-Kum. O godzinie 16 ruszamy. Powietrze nadaje się już do oddychania i możemy iść dalej, nie odczuwając wielkiego zmęczenia. Wielbłądy wyrywają w marszu i zjadają kolczaste krzaki, twarde, jakby były z żelaznego drutu. Są chwile, gdy wszystko wokół wydaje się martwe, ale w tych dniach widzieliśmy gazele, całe mnóstwo jaszczurek, szczuroskoczki, dzikie osły, skrzeczące gekony i parę orłów. „Gobi ma w sobie żarliwość modlitwy i martwy chłód przekleństwa”, napisał jakiś kronikarz, a my, którzy od wielu dni przemierzamy te tereny, mamy okazję zrozumieć głębokie znaczenia jego słów. Wspaniałość ustępuje tu miejsca rozpaczliwej pustce, za dnia praży słońce, a nocami umiera się z zimna. Przed nami rozpościera się Khongoryn Els, czyli piaszczyste góry, 130 km wydm dwustumetrowej wysokości, pejzaż całkowicie odmienny od tego, który oglądaliśmy do wczoraj. Oślepiający piasek, drobniutki i miękki, zmienia kolor w zależności od temperatury powietrza i pory dnia. Z białego staje się czerwonawy, żółty albo różowy. Po przejściu karawany delikatny wiatr natychmiast zaciera nasze ślady i nieogarnione przestrzenie znowu są tak samo dziewicze jak poprzednio, i jak przed wiekami. Od czasu do czasu ogarnia nas trwoga, że zgubimy drogę albo nie znajdziemy studni z wodą nadającą się do picia. Tymczasem wielbłądy prą do przodu, niewzruszone jak pojazdy mechaniczne. Powietrze jest rozpalone, bezwiednie nasuwa się myśl o zimnym prysznicu i piwie prosto z lodówki. Musimy jednak zadowolić się kumysem, niestety, ciepłym. W ciągu jednego dnia udaje nam się zrobić około 30 km, z tego połowę pieszo. Kontynuujemy marsz także po zachodzie słońca. Potem szybko rozbijamy biwak, a małe ognisko umila nam wieczór. Rozkoszny chłód jest rekompensatą za całodzienne trudy i niewygody. Serca przepełnia nam spokój i tak wyciszeni, każdy z nas po swojemu cieszy się widokiem nieba, na którym gwiazdy lśnią jaśniejszym i czystszym niż gdzie indziej blaskiem. Tylko podczas nocy można pojąć cały majestat pustyni. Wieczorem przygotowujemy wielbłądy do snu. Wiążemy im nogi, żeby nie mogły się zbytnio oddalić. Nadeszła pora jedynego gorącego posiłku, jaki spożywamy w ciągu dnia. Igor, dyżurny kucharz, używa do rozpalenia ognia zwierzęcych odchodów. Zapewniają bardzo gorący żar. Na pustyni nie wyrzuca się niczego. Na kolację jest rosół z gotowanym suszonym mięsem –

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 08/2004, 2004

Kategorie: Świat