Polska w amerykańskim zwierciadle

Polska w amerykańskim zwierciadle

W krucjacie przeciwko terroryzmowi Waszyngton uznał nas za wyjątkowo wiarygodnego partnera Trojański koń Ameryki (w Europie) czy po prostu amerykański przyjaciel? Każda dyskusja na temat stosunku Polaków i polskich władz wobec Stanów Zjednoczonych w ostatnich latach musi odwoływać się i do tego pytania. W gorących dniach lipca 2002 r. emocjonalny charakter tej kwestii wzmocniła wizyta Aleksandra Kwaśniewskiego w Waszyngtonie i Detroit. Nie tylko my, ale także amerykańskie – i zachodnioeuropejskie – media odnotowały wyjątkowy charakter przyjęcia polskiego prezydenta przez Georg’a W. Busha. Zwracający uwagę na szczegóły, a te czasem w polityce mówią więcej niż słowa, dyplomaci skrupulatnie odnotowali, że pojawienie się obu prezydentów w ogrodzie Różanym Białego Domu podczas ceremonii oficjalnego powitania poprzedziło wejście pocztów sztandarowych pięciu formacji amerykańskich sił zbrojnych. Przy dźwiękach 21 salutów armatnich odegrano hymny państwowe. Uroczystość powitania uświetniła parada wojsk w historycznych strojach z okresu amerykańskiej wojny o niepodległość. Na uroczysty bankiet wydany na cześć Aleksandra Kwaśniewskiego do tzw. State Dining Room w Białym Domu zaproszono 130 gości, a – jak odnotował skrupulatnie korespondent dyplomatyczny „New York Timesa” – Laura Bush osobiście nadzorowała organizację przyjęcia, głównie po to, aby polska para prezydencka czuła się na nim jak u siebie w domu. Czerwone wino do głównego dania wybrano dlatego, że dziadek właściciela winnicy był Polakiem. Nie są to zwyczajne honory oferowane zwyczajnym gościom amerykańskich prezydentów. Od wprowadzenia się do Białego Domu w styczniu 2001 r. Bush przyjął wcześniej w podobny sposób tylko jednego przywódcę, meksykańskiego prezydenta Vincente Foxa. Dla USA sąsiedni Meksyk ma jednak żywotne znaczenie strategiczne. Miliony Meksykanów mieszkają w Ameryce. Dlaczego w równie ciepły – i znamienny politycznie – sposób przyjmowany był teraz w Waszyngtonie polski prezydent? Amerykańscy analitycy otwarcie mówią, że Polska jest w obecnym świecie dla Stanów Zjednoczonych jednym z najważniejszych partnerów na kontynencie europejskim. Przez 12 lat polskiej transformacji pozostajemy krajem niezmiennie stojącym u boku Ameryki, wspierającym USA we wszystkich konfrontacjach globalnych przełomu XX i XXI w. To wyraźna różnica wobec np. stosunku zwłaszcza Francji do USA, gdzie co i rusz pojawiają się tezy-skargi, że „Ameryka jest zbyt silna i ze wszystkich problemów XXI w. ten właśnie może okazać się najbardziej złożony i najtrudniejszy” (to akurat cytat z analizy paryskiego tygodnika „L’Express”). Zresztą także Niemcy i Unia Europejska jako całość czasami krzywym okiem zerkają na dominację Ameryki nad światem i niechętnie godzą się na interwencje USA na „swoim podwórku”, co notabene opóźniło akcję ratowania muzułmańskiej ludności w Bośni o co najmniej rok. Na tym tle Polska jawi się jako wyjątkowo wiarygodny sojusznik. Politycy w Waszyngtonie dobrze pamiętają brawurową ewakuację agentów CIA z Iraku przez polskie służby specjalne, fakt, że reprezentujemy od 1990 r. we wrogim wobec Ameryki Bagdadzie interesy dyplomatyczne USA, a także nasze wsparcie – w tym wojskowe – dla misji amerykańskich na Bałkanach czy akcje GROM-u na Haiti, ale przede wszystkim pamiętają postawę Polski w pierwszym okresie po zamachu terrorystycznym na World Trade Centre i Pentagon 11 września ub.r. Polskie wsparcie dla światowej krucjaty przeciwko terroryzmowi było – to opinia wielu analityków – majstersztykiem politycznej strategii. Natychmiastowa reakcja Aleksandra Kwaśniewskiego na zamach zorganizowany przez Al Kaidę, potępiająca w sposób bezwzględny i jednoznaczny motywy i cele, jakim zburzenie WTC miało posłużyć, a także inicjatywa polskiego prezydenta zorganizowania regionalnej konferencji antyterrorystycznej (odbyła się już na początku listopada 2001 r.) do dziś przywoływane są w Waszyngtonie jako wzór postępowania dla państw należących do koalicji antyterrorystycznej. Dla kraju, któremu trochę ciąży świadomość, że to przede wszystkim właśnie na barkach Amerykanów spoczywa ciężar batalii przeciwko bin Ladenowi i jego naśladowcom, to rzecz nie do przecenienia. Trzeba być w Nowym Jorku, Waszyngtonie czy jakimkolwiek innym mieście w USA, włączając w to zapadłą prowincję, żeby zrozumieć, z jednej strony, determinację praktycznie całego amerykańskiego społeczeństwa w tej wojnie, a z drugiej, świadomość ogromnych zagrożeń z tego wynikających, z ostatnimi ostrzeżeniami przed cybernetycznym Pearl Harbor, które może – teoretycznie – nastąpić w USA

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2002, 29/2002

Kategorie: Świat