Polska zawiedzionych nadziei

Wróciłem do mego Domu pod Ptakami w Puszczy Augu­stowskiej po wielu miesiącach nieobecności spowodowanej chorobą serca i stosowną operacją. Radosny był w tym powro­cie fakt, iż w domu jest nareszcie wodociąg, gdyż mamy w Pła­skiej, to nasza gmina, znakomitego wójta i za jego sprawą zbudowano wodociągi. Gorzej ze stanem przyrody. Późne, wiosenne mrozy spowodowały sporo zniszczeń. Nawet młode lipy i buki, ładnie już wyrosłe, mocno przymarzły, nie mówiąc o sadzie. Zginęło sporo drzewek, nie wiem, czy z mrozu, czy z posuchy. Na głębokość jed­nego metra ziemia była całkowicie pozbawiona wilgoci. Wiele upraw zbożowych nadawało się tylko do spasienia przez bydło. Jęczmienie czy owsy takie, jakich w życiu nie widziałem. Wysokie na jakieś 25 do 30 centymetrów, z malutkim kłoskiem na końcu źdźbła. Nawet chwasty są znacznie mniejsze niż zazwyczaj o tej porze. Jedna wisienka wzruszyła mnie tym, iż wydała dwa owoce, malutkie, lecz bardzo słodkie. Przynajmniej wiem, co posadzi­łem. Miał rację szkółkarz, który mi zachwalał ten gatunek.

Największa radość to gniazdo bocianów obok domu. Gdy nadjechałem, szykowały się właśnie do nauki latania. Stawały na brzegu gniazda, zabawnie podskakiwały i machały skrzydłami, niewysoko podlatując – aż pewnego dnia zdobyły się na odwagę i gdy wraca­łem ze spaceru nad jeziorem, mężnie poderwały się i poleciały ponad puszczę. Krążyły tam długo, póki rodzice nie przynieśli im jedzenia do gniazda, co oznajmione zostało długim i głośnym klekotaniem. Bywały lata, że zastawałem gniazdo, osadzone na słupie od linii elektrycznej, całkiem puste. Kiedyś jastrząb wymordował pisklaki, innym razem gniazdo po­zostało na wiosnę nie obsadzone, choć ptaki toczyły o nie długą wojnę.

Gazet specjalnie nie studiuję, toteż denerwuję się mało. Przyjechałem na zakończenie pooperacyjnej rehabilitacji. Porządkuję ogród. To lepsze niż gimnastyka lecznicza, której nienawidzę.

Do łączności ze światem mam tylko radio, które też może zirytować. Usłyszałem np. że marszałek Płażyński powątpiewa, czy ustawa uwłaszczeniowa przejdzie bez szwanku przez Trybunał Konstytucyjny. Nic nie rozumiem. Sam marszałek ma wątpliwości co do prawnej poprawności uchwalonego prawa. Bardzo cenię spokojną mądrość marszałka Płażyńskiego, ale tego, co wyjaśnił osobiście, w radiowej rozmowie, nie rozumiem. Powiedział dzisiaj rano, że on też głosował za przyjęciem ustawy, która prawdopodobnie zostanie oba­lona przez Trybunał. Powodem takiego głosowania przez naczelnego stróża prawa była ko­nieczność podporządkowania się dyscyplinie klubowej.

Ludzie, gdzie myśmy się znaleźli? Dyscyplina klubowa staje się ważniejsza od moralne­go obowiązku stanowienia dobrego prawa, obowiązku potwierdzanego bez przymusu zło­żeniem przysięgi poselskiej. Ustawa uwłaszczeniowa jest prawniczo bzdurna. Stanowi pro­pagandowy chwyt wyborczy Mariana Krzaklewskiego, że on niby taki dobry pan i wspania­łomyślnie rozdaje to, co do niego nie należy, ale istnieją na Boga, jakieś zasady moralne, istnieje pojęcie dobra publicznego, ważniej­szego od partyjnych interesów poszczegól­nych polityków, którym dyscyplina klubowa nakazuje sprzeniewierzanie się złożonej przysiędze. Jeśli dyscyplina klubowa staje się czymś ważniejszym niż wierność złożonym ślubom poselskim – to cała ta demokracja, tak pojmowana, jest diabła warta.

Zaledwie w kilka lat po ponownym odzyskaniu suwerenności Polska znalazła się w sta­nie anarchii prawnej – jako żywo przypominającej osiemnastowieczny stan rozpadu pań­stwa. Prawo jest stanowione jako element gry wyborczej, co sprawia, że przestaje być sza­nowane jako spoiwo narodu. Szacunek dla prawa zostaje wymieniony na zlepek tandet­nych hasełek nacjonalistyczno-pseudoreligijnych, czyli zaczyna znaczyć tyle, co nic.

Oczywiście, można powiedzieć, że z nieba nam to wszystko nie spadło. Naród sam sobie wybrał taki los, dopuszczając do władzy rożnego rodzaju hołotę polityczną ukrytą sprytnie za tarczą ozdobioną szlachetnym słowem “Solidarność”. Nikt się nie spodziewał, iż głosując na hasło “Solidarność” – popiera TKM. Nikt nie umiał sobie wyobrazić, że z wielkiego patrio­tycznego zrywu zrodzi się egoistyczna sitwa, która wciągnie w swoje szeregi nawet tych, któ­rych zachowanie w pierwszym okresie pozwalało przypuszczać, że oto pojawiło się pokole­nie niezłomnych bojowników o dobro kraju. Okazało się, że panowie politycy dzielnie walczą przede wszystkim o dobro własne, a jeśli nawet znajdują się wyjątki, to społeczeństwo obserwujące ten skandalicz­ny galimatias polityczny przestało już wierzyć w mało praw­dopodobną uczciwość poszczególnych osobistości. Otwie­ra się pole dla działalności różnych oszustów politycznych, obiecujących złote góry. Na szczęście, im też nikt już nie wierzy i jak wykazują sondaże, powodzenie populistycz­nych oszołomów jest – jak na razie – znikome. Wszyscy przegrywają do obecnego prezydenta. Zdobywają poparcie po kilkadziesiąt razy mniejsze niż Aleksander Kwaśniewski, którego szkaluje się i oczernia na wszystkie sposoby, na ra­zie bezskutecznie. Widać Pan Bóg całkiem nas nie opuścił, tylko surowo doświadcza idiotami u władzy.

Jeśli obóz jednoczącej się lewicy wygra najbliższe wybo­ry parlamentarne, to czeka ją wielki egzamin z rozumu po­litycznego i z osobistej uczciwości ludzi u władzy. Kiedyś Norwid pisał o Polsce “przemienionych kołodziejów”. Takie były wówczas nadzieje. Rzeczywistość okazała się inna. Mamy od pokoleń Polskę zawiedzionych nadziei. Przypomnijmy sobie. Odzyskana po pierwszej wojnie niepodle­głość jakże szybko okazała się piekłem partyjniactwa, któ­rego poskromienie odbyło się w sposób krwawy i właściwie zbrodniczy, jeśli policzyć poległych. Przyszła sanacja i zno­wu zawiedzione nadzieje, potem wojna, którą przetrwali­śmy z nadzieją na piękną wolność. Jak się te oczekiwania ziściły, wiemy, ale czekaliśmy na obalenie totalitarnego ustroju znowu z nadzieją że gdy minie, będzie lepiej. Roz­czarowania nie warto opisywać. Każdy umie je na pamięć. Znowu czekamy na zmianę pełni nadziei, że może tym ra­zem, gdy wygra lewica, będzie jeśli nie całkiem dobrze, to przynajmniej choć w przybliżeniu normalnie. Chciałbym tego doczekać. Normalności. Własne doświadczenie nabyte w długim życiu każę mi podejrzewać, że jesteśmy jako naród skazani na wiecznie zawiedzione nadzieje. Polska zawiedzionych nadziei. Nieźle to brzmi, ale żyć z tym trudno.

Wydanie: 2000, 31/2000

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy