Polski posmak Pulitzerów

Polski posmak Pulitzerów

Obok Dany Priest nagrody otrzymali m.in. David Oshinsky za książkę o Hilarym Koprowskim, a Mike Luckovich za pobudzanie rysunkiem Ameryki do myślenia Korespondencja z Nowego Jorku Leise, Ganz Leise… spokojnie, zupełnie spokojnie – takie były ostatnie wypowiedziane po niemiecku słowa Josepha Pulitzera, syna żydowskiego handlarza zbożem z Węgier, który został królem amerykańskiej prasy. Wypowiedział je 29 października 1911 r. na swoim jachcie na wodach zatoki Charleston, kiedy dopadł go zawał serca. Były one zaprzeczeniem życia pełnego akcji. Zaraz po śmierci ustanowiono nagrody jego imienia. Przyznawane są przez stworzony przezeń najbardziej znany w świecie Wydział Dziennikarstwa (School of Journalism) Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku za kunszt i osiągnięcia zawodowe. Po raz pierwszy wręczono je w 1917 r. i tak jest już co roku w okolicy urodzin patrona, przypadającej 10 kwietnia (1847 r.). Wielu nazywa je odpowiednikami Oscarów. Wizjoner Biografia Pulitzera jest jak film przygodowy. Kiedy miał 17 lat, uciekł z domu, żeby przyłączyć się do amerykańskiej wojny secesyjnej, popierał bowiem ideę zniesienia niewolnictwa. Związał się z St. Louis, gdzie mówiło się głównie po niemiecku, czyli w jego języku domowym. Po wojnie był kelnerem, poganiaczem mułów i… taksówkarzem pierwszych tego typu pojazdów. Wreszcie został reporterem gazety „Westliche Post” i stał się znany z ostrego pióra. W 1872 r. kupił za 3 tys. dol. „St. Louis Post” dzięki pożyczce. Dzięki innej pożyczce kupił także niemiecką gazetę i zaraz sprzedał z zyskiem 20 tys. W 1878 r. zbankrutował rywal prasowy „St. Louis Dispatch”. Szeryf sprzedał tytuł Pulizterowi za… 27 dol., a ten połączył obie gazety w „St. Louis Post-Dispatch”. Był to świetny strzał. W 1883 r. z zysków z tej gazety i za kredyt bankowy (pod zastaw przyszłych profitów) 36-letni wydawca kupił za 346 tys. dol. „New York World”. Do historii przeszła jego walka o czytelnika z Williamem Randophem Hearstem, właścicielem „New York Journal”, która przyczyniła się do wykreowania nowych standardów prasy i dziennikarstwa. Przede wszystkim w ujawnianiu skandali, afer i kulis elit politycznych, ale także w samym wyglądzie gazet, sposobie ich łamania, operowania tytułami, ilustracjami itd. – Chcę mówić do narodu, a nie do wybranych komitetów – powiadał Pulitzer, zakreślając nową wizję służby publicznej, jaką ma do spełnienia prasa. Wykonawców tej misji postanowił kształcić na specjalnie organizowanym wydziale dziennikarstwa. Nie doczekał. 2 mln dol. trafiły na ten cel do Uniwersytetu Columbia już po jego śmierci. Emigrant Pulitzer był człowiekiem słusznego wzrostu, okazałej rudej brody i nieokiełznanej wizji otwartego, wolnego społeczeństwa. Dał Ameryce więcej, niż od niej zyskał. Zostawił ją lepszą i ulepsza do dziś, choć nie żyje już od 95 lat. Nagroda drogowskaz Tak można nazwać Nagrodę Pulitzera, przyznawaną najpierw w licznych kategoriach dziennikarskich, potem zaś także w literaturze, dramacie i muzyce. Analogia do Oscarów nie jest pełna, bo Pulitzery mogą trafiać tylko do Amerykanów. Zdarzali się tacy, którzy mieli i jedną, i drugą, jak chociażby Ernest Hemingway za „Starego człowieka i morze”. Co ciekawe, nie udało mu się wcześniej dostać Pulitzera za „Komu bije dzwon” (1941). Z innych ikon amerykańskich Pulizterem uhonorowano George’a Gershiwna i Duke’a Ellingtona. I wielu innych, mniej lub bardziej znanych, których sama tylko lista jest dłuższa niż miejsce przeznaczone w gazecie na ten tekst. Powiedzmy tak: nie zdarzyły się w Ameryce żadne rzeczy ważne, jakich komitet nagrody nie dostrzegłby w ich kontekście medialnym. Pulitzer jest więc ruchomym drogowskazem Stanów Zjednoczonych. Spójrzmy więc, co on nam pokazuje w 2006 r. Kiedy Sig Gissler, administrator nagrody, odczytał o trzeciej po południu 17 kwietnia br. tegoroczny werdykt, ktoś na widowni auli Wydziału Dziennikarstwa Uniwersytetu Columbia, w słynnym budynku u zbiegu Broadwayu i West 116 Street na Manhattanie, teatralnym szeptem ogłosił: – To nie jest advil dla Busha! Advil to nazwa popularnego leku przeciwbólowego. Od bólu głowy przede wszystkim. W puli nagród nie zabrakło osób, które mocno podnosiły ciśnienie prezydentowi odmienną wizją Ameryki i świata, prezentowaną wbrew jego intencjom, a nawet działaniom. Najbardziej chyba rozbolała go głowa, kiedy gruchnęła w Białym

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 17-18/2006, 2006

Kategorie: Świat