Jak żyć, pani premierko, panie kanclerzu, Rado Związkowa

Brytyjczycy i Niemcy z przerażeniem czekają na mróz
Wielka Brytania – Winter is coming
43-letnia Nicky Singh pracująca w przemyśle lotniczym wyznała w kwietniu br. dziennikowi „Birmingham Mail”: „Od stycznia płacę ok. 245 funtów miesięcznie za gaz i energię elektryczną. Mieszkam z 13-letnim synem, a w marcu musiałam prawie całkowicie wyłączyć ogrzewanie. Grzejnika używam trzy godziny dziennie, a gdy pracuję w domu, zakładam na siebie dwa swetry”. Nicky Singh obawia się, że wkrótce będzie musiała oszczędzać na jedzeniu: „Rok temu średnie wydatki na zakupy wynosiły ok. 55 funtów tygodniowo, teraz to 70-75 funtów. Bez ogrzewania jakoś sobie poradzimy, ale musimy jeść. I co z dzieckiem, jego edukacją, książkami?”.
Podobnych uwag i opinii znajdziemy w brytyjskim internecie bez liku. Bo wzrost cen surowców energetycznych, który zaczął się w styczniu br., ostatnio gwałtownie przyśpieszył. Już w styczniu Ofgem, brytyjski regulator rynku energii (odpowiednik polskiego Urzędu Regulacji Energetyki), informował, że ceny prądu i gazu dla gospodarstw domowych w Wielkiej Brytanii wzrosną w ciągu roku średnio o 693 funty, czyli o 3776,85 zł. Dziś te szacunki są nieaktualne. Pod koniec sierpnia Ofgem zaakceptował podwyżkę cen aż o 80%! Co oznacza wzrost o 1578 funtów. A to dla odbiorców indywidualnych potężny cios. Takie ceny to wynik uzależnienia Wielkiej Brytanii od importu gazu – nie tylko z Rosji, przede wszystkim z Norwegii, USA oraz krajów Zatoki Perskiej. Zdaniem niektórych ekonomistów w styczniu 2023 r. inflacja wzrośnie nad Tamizą do 18% i osiągnie najwyższy poziom od ponad 30 lat.
W dramatycznej sytuacji znaleźli się brytyjscy emeryci, otrzymujący skromną państwową emeryturę, i osoby o niskich dochodach. W czerwcu w Londynie odbyła się wielotysięczna demonstracja przeciw rosnącym cenom energii i kosztów utrzymania. Media donosiły, że niektóre samorządy rozważają utworzenie zimą w bibliotekach i innych budynkach publicznych miejsc, w których ubodzy Brytyjczycy będą mogli się ogrzać.
Co gorsza, rząd nie miał wtedy żadnego planu łagodzenia kryzysu. Latem, po dymisji premiera Borisa Johnsona, czekano na jego następcę. Na początku września Liz Truss ogłosiła, że jej gabinet zamierza na następne dwa lata zamrozić roczny pułap cen energii elektrycznej i gazu dla gospodarstw domowych na poziomie 2,5 tys. funtów. Ma to kosztować gospodarkę ok. 150 mld funtów. Komentatorzy natychmiast zwrócili uwagę na trzy elementy. Po pierwsze, nie wiadomo, jak zniesie to brytyjski budżet, już obciążony gigantycznymi wydatkami związanymi z pandemią COVID-19. Po drugie, co z osłonami dla najuboższych grup społecznych, a po trzecie, nie ma rządowych propozycji związanych z ograniczeniami zużycia energii.
Według szacunków End Fuel Poverty Coalition tej zimy aż 7 mln brytyjskich gospodarstw domowych popadnie w ubóstwo energetyczne. Wzrost cen to wynik nie tylko wojny w Ukrainie, ale także spekulacji i niewielkiej dbałości Brytyjczyków o oszczędzanie energii. Bo większość domów pod względem energooszczędności spełnia standardy z lat 70. XX w., co oznacza, że aby je ogrzać, potrzeba więcej opału. Nie brakuje też budynków z lat 60. i 70. przypominających naszą wielką płytę. A ponieważ na Wyspach ostre zimy należą do rzadkości, stawiano je, nie przejmując się zbytnio, czy są właściwie ocieplone.
Pół wieku temu w kominkach palono węglem, którego dziś na Wyspach się nie wydobywa. Ogrzewanie gazem, przez lata względnie tanie, w tej chwili kosztuje krocie. Zrozpaczeni Brytyjczycy zaczęli organizować się w ruchy takie jak Don’t Pay UK, który wzywa do strajku, czyli niepłacenia rachunków za energię. Na razie zobowiązało się do tego ponad 188 tys. osób. Celem organizatorów jest 1 mln „strajkujących”. Liczą oni, że w ten sposób zmuszą rząd i spółki energetyczne do obniżenia rachunków za światło i gaz. Powołują się na przykład masowej odmowy płacenia podatku pogłównego, który rząd Margaret Thatcher wprowadził na początku 1990 r. i który stał się jedną z przyczyn upadku pani premier. 31 marca 1990 r. na Trafalgar Square doszło do demonstracji przeciwników pogłównego i do zamieszek. Gdy Thatcher nie uległa namowom ministrów jej gabinetu, by wycofać się z tej decyzji, została zmuszona do rezygnacji. Jej następca, premier John Major, w marcu 1991 r. zniósł podatek.
Wściekłość Brytyjczyków wywołują również informacje o wyjątkowo wysokich przychodach i zyskach spółek energetycznych oraz rekordowych zarobkach członków ich zarządów. W drugim kwartale tego roku pięć największych kompanii naftowych na świecie – ExxonMobil, Chevron, Shell, BP i Total – osiągnęło zysk 60 mld dol., z czego 45% trafiło bezpośrednio do kieszeni akcjonariuszy. Nie brakuje głosów, że rząd brytyjski powinien wprowadzić podatek od nadzwyczajnych zysków spółek energetycznych i przeznaczyć pozyskane w ten sposób środki na wsparcie potrzebujących.
Problemy dotknęły też brytyjską gospodarkę. W 2021 r. odnotowała ona wzrost PKB o 7,4%, lecz w tym roku może to być 3,3%, a w 2023 r. jeszcze mniej. Co do jednego politycy, dziennikarze i ekonomiści są zgodni – Zjednoczone Królestwo czekają trudne czasy.
Niemcy – nie ma węgla, nie ma gazu, nie ma niczego
Rząd kanclerza Olafa Scholza do kryzysu energetycznego podszedł w najlepszych tradycjach „ordnungu”. Robert Habeck, wicekanclerz odpowiedzialny za gospodarkę i ochronę klimatu, już wiosną mówił o konieczności oszczędzania energii, podając jako przykład siebie: „Kąpię się pod prysznicem nie dłużej niż pięć minut”.
W Berlinie na przełomie lutego i marca zaczęto przygotowywać plany awaryjne na wypadek całkowitego wstrzymania przez Gazprom dostaw paliwa gazociągiem Nord Stream I. Obejmowały one rozwiązania dotyczące redukcji zużycia gazu i plany wstrzymania dostaw tego surowca dla części przedsiębiorstw. W skrajnym przypadku zakładano, że gaz będzie dostarczany jedynie do gospodarstw domowych, szkół, szpitali, domów opieki społecznej oraz innych ważnych instytucji i budynków publicznych. Eksperci Bundesbanku obliczyli, że zakręcenie kurka przez Kreml tylko w tym roku będzie kosztowało niemiecką gospodarkę 180 mld euro.
Rząd zaczął intensywne poszukiwania nowych źródeł dostaw, podjął decyzję o szybkim uruchomieniu dwóch pływających gazoportów oraz przedłużeniu działalności 21 elektrowni węglowych. A ponieważ nad Renem nie wydobywa się już węgla kamiennego i trzeba go sprowadzać z odległych krajów, podjęto decyzję, że pociągi wiozące ten surowiec z portów będą miały na torach pierwszeństwo przed składami pasażerskimi.
Nadal trwają dyskusje, czy gabinet Scholza zamknie do połowy kwietnia 2023 r. trzy pozostałe elektrownie jądrowe. Krytycy ostrzegają, że w ostatnim półroczu Niemcy masowo zaopatrywali się w grzejniki elektryczne i inne źródła ciepła, co może doprowadzić jesienią i zimą do gwałtownego wzrostu zapotrzebowania na prąd, a w konsekwencji do licznych awarii w niemieckim systemie energetycznym. Rząd obawia się też, że Niemcy nie będą zimą respektowali limitu 19 st. C w mieszkaniach.
By złagodzić finansowy wpływ kryzysu energetycznego na ludzi i gospodarkę, rząd federalny uruchomił trzy pakiety pomocy o łącznej wartości ok. 95 mld euro. Obejmują one jednorazowe dopłaty do kosztów ogrzewania wynoszące 270-350 euro na gospodarstwo domowe, jednorazową dopłatę 300 euro dla wszystkich pracowników podlegających opodatkowaniu podatkiem dochodowym, dodatki na dzieci, dodatki dla bezrobotnych w wysokości 100 euro oraz bilet 9 euro na komunikację miejską, który był ważny od 1 czerwca do 31 sierpnia br. Ulgi podatkowe i dopłaty mają także objąć przedsiębiorstwa. To najbardziej ambitny i najdroższy w Europie program osłonowy, który wielu Niemców uważa za niewystarczający.
Tamtejsze media pokazują wściekłych i płaczących emerytów, którzy nie mogą kupić węgla ani drewna na zimę. Nie dlatego, że ceny są zbyt wysokie, po prostu opału nie ma na składach. Co bardziej przedsiębiorczy odwiedzają Polskę i w zachodnich województwach ogałacają tartaki oraz firmy handlujące drewnem kominkowym, płacąc więcej niż Polacy. Są niemieckie gminy, które w obliczu obłędnych cen gazu zdecydowały się wyrąbać fragmenty lasów rosnących na ich terenie i przejść na znane średniowiecznym Germanom sposoby ogrzewania.
Mieszkańcy miejscowości graniczących z Czechami szukają opału u południowych sąsiadów, a władze wielu miast szykują się do otwarcia hal sportowych i innych budynków użyteczności publicznej, by ubodzy Niemcy zimą mogli się w nich ogrzać. Ostatni raz z takiego rozwiązania korzystano sto lat temu, w czasach Republiki Weimarskiej. O planach rezygnacji z nocnego oświetlenia ulic i budynków nie ma co wspominać. Będą to robili wszyscy.
Dzieje się to w XXI w., w najsilniejszej gospodarce europejskiej, dlatego coraz więcej Niemców jest wściekłych. Wychodzą z rosyjskimi flagami na ulice protestować, domagając się zniesienia embarga na handel z Kremlem oraz wznowienia dostaw gazu za rozsądną cenę. Wskazują przy tym Węgrów i premiera Orbána, którzy płacą Gazpromowi 300 dol. za 1000 m sześc. gazu, podczas gdy na giełdzie w Holandii kilka tygodni temu za tę samą ilość przyszło płacić 3,5 tys. dol.
Otwarcie mówią o tym posłowie Alternatywy dla Niemiec (AfD). Przewodniczący partii, poseł do Bundestagu, Tino Chrupalla, w lipcowym wywiadzie udzielonym ARD wspomniał o potrzebie dyplomatycznego zakończenia konfliktu i wyraził obawę, że Niemcy zostaną wciągnięte w III wojnę światową. Stwierdził też, że nie może zaakceptować faktu, że Niemcy są tak hojni, wspierając jedną ze stron, a nawet chcą przedłużenia wojny. Z kolei politycy partii Zielonych ostrzegają, że Rosja, wstrzymując dostawy gazu do Niemiec, chce wywołać zimą niepokoje społeczne. Za kilka miesięcy przekonamy się, czym się zakończy to wewnątrzniemieckie przeciąganie liny.
Szwajcaria – 200 franków dla kapusia?
Ostatnio na przystankach w Szwajcarii miały się pojawić plakaty: „Czy sąsiad ogrzewa mieszkanie powyżej 19 st.? Prosimy o poinformowanie nas +41 58 462 55 11. Anonimowa nagroda 200 franków”. To może być fałszywa informacja, choć władze w Bernie poddały ostatnio konsultacjom najsurowszy w Europie pakiet mający złagodzić kryzys energetyczny. Już latem rząd zachęcał Szwajcarów do robienia zapasów świec na wypadek wyłączeń prądu. Chciał również, by jesienią i zimą maksymalna temperatura w pomieszczeniach mieszkalnych nie była wyższa niż 19 st. C. Gdyby zaś była wyższa, właścicielom groziłyby kary do 3,5 tys. franków szwajcarskich, a w skrajnym przypadku do trzech lat więzienia.
Komendant szwajcarskiej policji Fredy Fässler w wywiadzie udzielonym gazecie „Blick” ostrzegł, że przerwy w dostawach prądu będą miały poważne konsekwencje. „Nie będzie można korzystać z bankomatów, nie będzie można płacić kartami w sklepach ani na stacjach benzynowych. Ulice nie będą oświetlone. W takim przypadku można sobie wyobrazić, że ludność się zbuntuje”.
Pamiętajmy, Szwajcarzy to najbogatsza nacja w Europie, o silnej gospodarce i wyjątkowo stabilnej walucie. A nawet oni obawiają się konsekwencji kryzysu energetycznego wywołanego wstrzymaniem przez Gazprom dostaw do Europy. To znaczy, że zachodnie sankcje działają.
Co dalej?
Gaz ziemny jest niezbędny przemysłowi chemicznemu, który produkuje z niego amoniak oraz inne związki o szerokim zastosowaniu w przemyśle. Bez dostaw tanich surowców energetycznych europejskie gospodarki w najlepszym wypadku utracą konkurencyjność wobec gospodarek chińskiej, amerykańskiej i indyjskiej. W najgorszym – pogrążą się w kryzysie. Niemieccy, brytyjscy i amerykańscy eksperci policzyli, ile w tym roku będzie kosztowało Rosję zakręcenie kurka z gazem.
Jeśli przyjąć, że Rosja mogła łącznie wyeksportować do państw europejskich 155 mld m sześc. gazu, a między styczniem a czerwcem dostarczyła 61 mld m sześc., to od września do grudnia br. do Niemiec i innych państw trafić mogłoby ok. 40 mld m sześc. Co przy rocznym rosyjskim wydobyciu gazu szacowanym na 614 mld m sześc. nie stanowi nawet 10%. Jeśli przyjąć, że dziennie Gazprom zarabiał w czerwcu br. ok. 180 mln euro, to do końca roku mógłby w Niemczech i innych państwach zarobić 22-25 mld euro. Tyle straci rosyjski koncern.
A ile stracą zachodnie gospodarki? One mogą stracić całe gałęzie przemysłu.
Fot. Reuters/Forum
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy