Pomoc na już i na przyszłość

Pomoc na już i na przyszłość

Walka ze skutkami trzęsienia ziemi w Turcji i Syrii potrwa jeszcze długie lata

W takich sytuacjach zawsze powtarza się trywialne stwierdzenie, że najważniejszy jest czas. Trzeba jak najszybciej dotrzeć na miejsce katastrofy i próbować odnaleźć tych, którzy mogli przeżyć zawalenie się ich domów, bloków czy miejsc pracy. Tu obowiązują bardzo ścisłe ramy, w których należy się poruszać. Marian Sajnog, polski ratownik z GOPR, opisał je bardzo plastycznie w niedawnym wywiadzie dla tygodnika „Polityka”, mówiąc, że wszystko kręci się wokół trójki. Trzech minut bez tlenu, trzech dób bez wody i 33 dni bez jedzenia, które jest w stanie wytrzymać człowiek. Tyle teoria, bo praktyka często bywa inna. Założenia te nie biorą pod uwagę uszkodzeń ciała, których można doznać w walącym się budynku. Nie mówią też nic o warunkach panujących na zewnątrz, a te były największym przeciwnikiem służb uczestniczących w akcji ratunkowej w Turcji i Syrii. W chwili powstawania tego tekstu, 7 lutego wieczorem, temperatura w Gaziantep, największym mieście w okolicach epicentrum trzęsienia ziemi, wynosiła w dzień minus 1 st. C. Nocą i przy silnym wietrze  była jeszcze niższa. Dodatkowo prognozowano przelotne opady deszczu i śniegu. Wstrząs nastąpił o godz. 4.17 nad ranem, ktokolwiek zatem przeżył katastrofę, znalazł się pod gruzami w takim ubraniu, w jakim kładł się spać. Dlatego oprócz urazów, szoku, braku tlenu, wody i jedzenia do listy przeciwników ekip ratunkowych dopisać należy hipotermię.

Bez względu na to, jak wielka ostatecznie okaże się skala trzęsienia, jedno wiadomo od razu: ani Turcy, ani tym bardziej Syryjczycy sami nie uporają się z jego skutkami. Ani natychmiastowymi, czyli tysiącami ludzi uwięzionych pod gruzami, ani długookresowymi. Mnóstwo osób straciło życie, jeszcze więcej dach nad głową. Wstępne wyliczenia Caritasu wskazują, że pomocy humanitarnej potrzebuje już teraz 4,1 mln osób. Liczba ta może oczywiście wzrosnąć w kolejnych tygodniach, jednak dobrze pokazuje skalę koniecznego wsparcia. Setki tysięcy osób nie będą w stanie wrócić do swoich domów, bo tych albo zwyczajnie już nie ma, albo grożą zawaleniem i nie nadają się do ponownego zamieszkania. Dlatego, mimo że w akcjach ratunkowych liczy się czas, nie wolno zapomnieć, że jest on pojęciem relatywnym, a skutki takiej katastrofy będą ogromne bez względu na to, jaki horyzont zdarzeń przyjmiemy.

Wyzwania dla ratowników

Już w pierwszych godzinach po trzęsieniu ziemi pomoc Turcji zadeklarowało 30 państw i Unia Europejska, oferując szeroką gamę instrumentów i działań przydatnych w takich sytuacjach. W większości są to ekipy ratunkowe, których liczebność waha się od kilkunastu do ponad 100 osób. W tej chwili to pomoc najważniejsza, bo wyszkolonych ludzi na miejscu brakuje najbardziej. Nie tylko do szukania ofiar, ale i do zarządzania tymi, którzy przeżyli. Materiały telewizyjne z południa Turcji, wyemitowane m.in. przez BBC i Al-Dżazirę, pokazały bowiem dziesiątki osób, które próbują przeszukiwać rumowiska na własną rękę. Czasami słyszą wołania o pomoc, czasami są po prostu w szoku i pcha ich desperacja. To samo w sobie stanowi zagrożenie, nie tylko dlatego, że cywile przeszkadzają ratownikom.

Ruiny budynków mogą być śmiertelnie niebezpieczne. Z instalacji często ulatnia się gaz, sterty kamieni są niestabilne, nie mówiąc o wstrząsach wtórnych, które w południowej części Turcji miały miejsce jeszcze po kilkudziesięciu godzinach od głównego trzęsienia. W dodatku szukanie żywych pod gruzami to praca niezwykle wyczerpująca fizycznie, żaden ratownik nie jest w stanie wykonywać jej bez przerwy w wielogodzinnym cyklu. Ważne zatem, żeby w okolice epicentrum jak najszybciej dostało się jak najwięcej wykwalifikowanego personelu.

Samo to może się okazać wyzwaniem, bo w wyniku trzęsienia ziemi mocno ucierpiała turecka infrastruktura. Kluczowy jest więc transport lotniczy i użycie helikopterów. A na miejscu inteligentne rozlokowanie dostępnych zasobów. Doświadczeni w akcjach ratunkowych lekarze i strażacy podkreślają, że często pierwszą barierą do sforsowania jest język. Obszary objęte tą katastrofą to głównie tereny wiejskie, głębokie peryferie, gdzie znajomość angielskiego jest słabsza niż w dużych miastach. Dlatego lokalnych ratowników z reguły deleguje się do zadań organizacyjnych, kontaktu z władzami publicznymi i zarządzania cywilami. Ratownik z zagranicy to człowiek na tej ziemi obcy, co jednak może być sporym atutem. Nie jest emocjonalnie związany z miastem czy wsią, nie stracił tu rodziny, nie cierpi z powodu narodowej klęski. Może więc chłodno ocenić sytuację i skierować siły tam, gdzie ma to największy sens.

Ofiary lepsze i gorsze

Miejsce katastrofy to zawsze grząski teren, dosłownie i w przenośni. Gęsto od emocji, często tych złych, choć jak najbardziej zrozumiałych. Dlatego poza ratownikami potrzeba ekspertów z innych dziedzin. Czesi, Amerykanie, Izraelczycy i Grecy do Turcji wysłali też inżynierów, którzy być może zostaną na miejscu dłużej niż reszta ekip. Ich wiedza wykorzystywana będzie w ocenie skutków trzęsienia dla poszczególnych budynków i ryzyka kolejnych zawaleń. Desperacko wręcz potrzeba psychologów, ale tu znów kłaniają się problemy językowe. Dlatego kraje, które nie mają odpowiednio przeszkolonych specjalistów, oferują po prostu pieniądze. Dotacje celowe przekazywane na konta organizacji pomocowych. Tak zrobiła Nowa Zelandia, przesyłając 632 tys. dol. tureckiemu Czerwonemu Półksiężycowi i połowę tej sumy syryjskiemu odpowiednikowi tej organizacji. Chiny każdemu z tych podmiotów przesłały po 200 tys. dol.

Tyle, jeśli chodzi o deklaracje. Realizacja tej pomocy to wyzwanie samo w sobie, bo na obszarach zrujnowanych wstrząsami sytuacja zmienia się z minuty na minutę. Dlatego zagraniczne ekipy potrzebują partnerów na miejscu. Co ciekawe, nie zawsze są to partnerzy oficjalni, czyli rządowi. Przynajmniej tak samo ważne jest wciągnięcie w proces organizacji pozarządowych, zwłaszcza zajmujących się pomocą humanitarną na co dzień. Po pierwsze, ich pracownicy są przyzwyczajeni do pracy w szkieletowych, permanentnie niedofinansowanych strukturach, mierząc się z brakami personelu. Po drugie, często są aktywni właśnie na obszarach wiejskich, poza dużymi miastami. Po trzecie, co znowu kluczowe w kontekście turecko-syryjskiej katastrofy, mają doświadczenie w pracy z osobami głęboko straumatyzowanymi. A takich w tej części świata nie brakuje.

Według danych Human Rights Watch na terenie Turcji na co dzień przebywa 3,6 mln uchodźców syryjskich – ofiar wojny domowej. Prawie milion mieszka właśnie w prowincjach Hatay, Gaziantep i Şanliurfa, najbardziej dotkniętych skutkami wstrząsów, jak wylicza Biuro Wysokiego Komisarza ONZ ds. Uchodźców. Oznacza to, że ci, którzy przeżyli tragedię zbrojnego konfliktu, znajdują się teraz w krytycznej sytuacji, z uwagi na brak dostępu do jedzenia czy energii elektrycznej, ale również ograniczone szanse na pomoc ze strony tureckiego rządu.

Z wpływem trzęsienia ziemi na los uchodźców trzeba będzie się zmagać długie tygodnie. Ważne jednak, żeby już teraz nie różnicować ofiar katastrofy, nie dzielić ich na lepsze i gorsze ze względu na narodowość czy wyznanie. Zwłaszcza że w wyniku wstrząsów w samej Turcji kilkaset tysięcy osób stanie się uchodźcami we włanym kraju. Trzęsienie ziemi zniszczyło całe wioski czy dzielnice, powrót do nich w tej chwili jest wykluczony, a odbudowa nie zamknie się nawet w ciągu kilku lat. Poszkodowanych czeka wewnątrzkrajowa migracja i wszystkie procesy z nią związane: szukanie pracy w nowym środowisku, próby osiedlenia się z dala od domu rodzinnego, konieczność przekwalifikowania się, przeżycia w wielkim mieście. W ten sposób kryzys wywołany katastrofą naturalną bardzo szybko może się przerodzić w kryzys natury społecznej i ekonomicznej.

Żeby temu zapobiec, przynajmniej w części, współpraca zagranicznych ekip ratunkowych, ale i rządów czy służb dyplomatycznych, z lokalnymi partnerami z trzeciego sektora jest absolutnie kluczowa. Mowa tu nie tylko o wspomnianych charytatywnych instytucjach religijnych, ale także o organizacjach czysto pomocowych, takich jak International Rescue Committee (IRC), Międzynarodowy Komitet Ratunkowy, którego przewodniczącym jest w tej chwili były szef brytyjskiego MSZ, laburzysta David Miliband. IRC ma na terenie Turcji ponad tysiąc pracowników i wolontariuszy i już prowadzi działania pomocowe po obu stronach granicy. Na przykładzie tej organizacji widać, jak szeroko zakrojona musi być akcja, bo IRC robi dosłownie wszystko, od rozdawania żywności, środków higieny osobistej i koców, przez pomoc medyczną, po bezpośrednie transfery pieniężne oraz pomoc w identyfikowaniu ciał i znajdowaniu informacji na temat zaginionych bliskich.

Podobną rolę odgrywają Białe Hełmy, instytucja znana dzięki zaangażowaniu humanitarnemu na terenach ogarniętych wojną domową w Syrii. W opublikowanym we wtorek 7 lutego apelu jeden z wolontariuszy Hełmów, Ismail Alabdullah, pisał, że najważniejszym wyzwaniem pozostaje transport rannych do szpitali i punktów medycznych. Tych w Syrii brakuje na co dzień, a część została uszkodzona w wyniku trzęsienia ziemi. Niektórym rannym da się pomóc na miejscu, inni wymagają natychmiastowych zabiegów lub długotrwałego leczenia i rehabilitacji. To kolejne pole do popisu dla społeczności międzynarodowej – nie zapomnieć o Syryjczykach, tych u siebie w kraju i tych w Turcji. Zapewnić im pomoc nie tylko w formie działań strażaków z psami ratowniczymi, ale też poprzez odbudowę tego, co potrzebne na co dzień.

Problem długoterminowy

Wreszcie pozostaje potrzeba pomocy długoterminowej i sporo racji ma ten, kto powie, że to tutaj problemów będzie najwięcej. Lada moment opadnie kurz po zawalonych budynkach, a wraz z nim – medialne zainteresowanie i uwaga całego świata. Pozostaną miliony osób w kryzysie, tysiące przeżywających głębokie traumy. Na to zapewne nałożą się istniejące spory wokół uchodźców i polityk migracyjnych. Dlatego kluczowe jest, by wysiłki związane z odbudową i zarządzaniem (po)kryzysowym w Turcji i Syrii nie stały się przedmiotem sporów w polityce międzynarodowej.

Niestety, nie znamy jeszcze nawet pełnego bilansu ofiar, a już rozpętywane są awantury dyplomatyczne. Za pierwszą odpowiada Bassam Sabbagh, syryjski ambasador przy Narodach Zjednoczonych, który w dość autorytarny sposób stwierdził w poniedziałek 6 lutego, że to władze w Damaszku powinny być w całości odpowiedzialne za koordynowanie pomocy międzynarodowej na terytorium Syrii, wliczając w to obszary, których rząd Baszara al-Asada w tej chwili nie kontroluje.

Na stołeczne lotnisko trafiają coraz liczniejsze transporty humanitarne, ale nie wszystkie rządy chcą współpracować z dyktatorem, nawet przy ratowaniu ludzkich istnień. W kolejnych dniach problem będzie narastał, bo władze centralne nie przepadają za instytucjami choć trochę kontestującymi ich politykę, w tym Białymi Hełmami. W dodatku, jak zauważa cytowany przez „Guardiana” Mark Lowcock, były wysoki rangą urzędnik ONZ ds. pomocy humanitarnej, większość obszarów Syrii dotkniętych katastrofą znajduje się pod kontrolą sił opozycyjnych, wspieranych przez Turcję. Ten kraj przyjął już zdecydowaną większość personelu ratowniczego – według danych rządu w Ankarze 7 lutego zagranicznych ratowników aktywnych w Turcji było prawie 3,3 tys. Ilu dotarło do Syrii? Nie wiadomo, ale na pewno o wiele mniej. W obliczu napięć politycznych i utrudniania całego procesu przez Damaszek sytuacja ta zapewne długo się nie zmieni, o ile w ogóle. I być może właśnie to jest największą tragedią w kontekście ubiegłotygodniowego trzęsienia ziemi. Nawet w obliczu tysięcy ofiar śmiertelnych górę biorą kalkulacje polityczne. Jeśli widok wyciąganych spod gruzów ciał nie jest w stanie tego zmienić, trudno się spodziewać, by cokolwiek innego to zrobiło.

 

Fot. Reuters/Forum

Wydanie: 07/2023, 2023

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy