Powinniśmy integrować, a nie dzielić przestrzeń europejską. I nie wyłączać z tego Rosji. Jeśli tego nie zrobimy, pozostaną nam tylko zbrojenia Stanisław Ciosek – ambasador Polski w ZSRR i Rosji w latach 1989-1996, uczestnik rozmów w Magdalence i obrad Okrągłego Stołu Bez rekomendacji Jakie były kulisy powołania pana na ambasadora w Związku Radzieckim? – Latem 1989 r. wraz z Kazimierzem Barcikowskim i Józefem Czyrkiem przestałem być członkiem Biura Politycznego KC PZPR. Zapłaciliśmy za Okrągły Stół i przegrane wybory 4 czerwca. Partia miała poczucie dotkliwej klęski, więc poszukiwała winnych. Padło na najbardziej zaangażowanych w dialog z opozycją. Reakcja była naturalna, rozumiem ją i nie robię z siebie bohatera. Nie miał pan pretensji do Mieczysława Rakowskiego, który stał wówczas na czele PZPR? – Byłem zaprzyjaźniony z Rakowskim, nie zgłaszałem najmniejszych pretensji, że nie znalazłem się w nowym Biurze Politycznym, które on kształtował. Nie chciał przecież brać ludzi, na których skupił się gniew partii. Poza tym wkrótce się okazało, że usunięcie z kierownictwa PZPR wyszło mi na dobre. To był już czas, gdy system nomenklatury przestał działać i człowiek musiał sam się zatroszczyć o własne sprawy. Gdy się zastanawiałem, co ze sobą zrobić, przyszło mi do głowy, że bardzo ciekawe rzeczy dzieją się w Związku Radzieckim. Sam wymyśliłem sobie to stanowisko ambasadora. Było zresztą nieobsadzone. Zacząłem koło niego biegać. Biegać czy zabiegać? – Zabiegać. Ale wiązało się to z bieganiem od jednego decydenta do drugiego. Najśmieszniejsze, że moja własna partia – gdyby to tylko od niej zależało – nie zrobiłaby mnie ambasadorem. Wciąż obwiniano mnie o przyczynienie się do klęski i oddania władzy. Tamtą klęskę PZPR traktuje się dziś jak ogromny sukces tej formacji… – Jasne, bo to była jej przepustka do nowych czasów. Zrozumienie mądrości postawy kierownictwa PZPR i szerokiej, wybiegającej poza partyjny horyzont, wyobraźni przyszło jednak później. Wtedy odreagowywano frustrację. Jako kandydat na ambasadora powinienem mieć rekomendację komisji sejmowej. Jak dziś pamiętam rozmowę z Mieczysławem Rakowskim w tej sprawie. Zadzwonił przy mnie do szefa największej wojewódzkiej organizacji partyjnej z prośbą o opinię. Słuchałem tej rozmowy przez głośnik. Nigdy nie usłyszałem pod swoim adresem tylu gorzkich słów, zakończonych konkluzją, że jeśli zostanę ambasadorem, to aktyw się zbuntuje. Nie było mowy o poparciu posłów PZPR dla mojej kandydatury. Poparcie posłów otrzymałem dzięki stanowisku Bronisława Geremka, który kierował Komisją Spraw Zagranicznych Sejmu. Później dochodziły do mnie informacje, że Geremek sprawił, iż posłowie PZPR o posiedzeniu komisji zostali powiadomieni bardzo późno. Nie wiem, czy to prawda, ale rzeczywiście na sali było ich niewielu. W każdym razie uzyskałem większość głosów. Rewolucja nie ucina głów Był pan pierwszym po wojnie ambasadorem w ZSRR reprezentującym niekomunistyczny rząd, a z drugiej strony nieco wcześniej wchodził w skład ścisłego kierownictwa PZPR. W Związku Radzieckim pełnione przez pana funkcje sekretarza KC i członka Biura Politycznego uchodziły za szczyt szczytów. – To był inteligentny krok, choć wydaje mi się, że uczestnicy owego zdarzenia w ogóle nie zdawali sobie z tego sprawy. Błyskotliwa przewrotność pomysłu zrobienia mnie ambasadorem była całkowicie niezamierzona – tak po prostu wyszło. Na czym polegała doniosłość tego pomysłu? – Wysłanie przez rząd „Solidarności” na ambasadora w Moskwie byłego członka Biura Politycznego stało się sygnałem dla elit radzieckich, że polska rewolucja nie ucina głów, nie niszczy dotychczasowych elit. To przeczyło krwiożerczej tradycji rosyjskich rewolucji i niweczyło skutki czarnej propagandy w stosunku do polskiej „kontrrewolucji”. Patrzono na mnie jak na dziwnego stwora, niczym na krowę z dwiema głowami. Zarazem fakt, że byłem wcześniej członkiem Biura Politycznego, sprawił, że mi ufano. Niezliczeni przedstawiciele radzieckiej elity wypłakiwali mi się w kołnierz, zwierzali z problemów i rozterek. Przychodzili do mnie po nadzieję. Dzięki temu mogłem odegrać w Moskwie niebagatelną chyba rolę. To fakt zewnętrzny, a nie przejaw megalomanii i wiary we własne przymioty. Trudno przypuszczać, by został pan ambasadorem w tamtym czasie bez akceptacji Lecha Wałęsy. – Bez wiedzy Lecha Wałęsy podobna decyzja zapewne nie mogła zostać podjęta. Geremek z pewnością musiał uzgadniać z nim moją kandydaturę, ale nie byłem o tym informowany. A pan nie rozmawiał z Wałęsą na ten temat? – Nie, miałem swojego generała – życzliwego mi prezydenta Wojciecha
Tagi:
Krzysztof Pilawski









