Od 30 lat radiowe „Sygnały Dnia” budzą słuchaczy 1 marca 1973 r. nagła śmierć ówczesnego ministra spraw wewnętrznych, Wiesława Ociepki, który zginął, lecąc do Szczecina, uratowała skórę dziennikarzom pierwszego wydania emitowanych w radiowej Jedynce „Sygnałów Dnia”. – Tak się złożyło, że nagrywając pierwsze „Sygnały Dnia” zespół po prostu się spóźnił: nie zdążył przekazać do emisji taśmy z pierwszą częścią audycji. Wszystko wskazywało na to, że będzie tzw. dziura na antenie. Los widocznie jednak sprzyjał sygnałowcom, bowiem w tym właśnie momencie dyżurny spiker czytał wiadomość o śmierci Ociepki. Przerwa na antenie stała się wtedy jakby zamierzona, a nawet ze względów dramaturgicznych konieczna – wspomina dzisiaj Piotr Sadowski, wtedy sekretarz redakcji. – Pracowałem wtedy w radiu niecały rok. Byłem spikerem. Miałem akurat poranny dyżur przy ul. Myśliwieckiej, gdy zadzwonił do mnie Grzesiek Dziemidowicz, wówczas jeden z najbliższych współpracowników Aleksandra Tarnawskiego. Powiedział, że po dyżurze mam przyjechać na Malczewskiego, bo szef chce się ze mną zobaczyć – wraca pamięcią do tamtych czasów Andrzej Matul. – Kompletnie przerażony, bo nie wiedziałem, o co chodzi, poszedłem do gabinetu. Aleksander Tarnawski powiedział: „Możesz nic o sobie nie mówić, bo ja wszystko o tobie wiem. Doszliśmy tu wspólnie do wniosku, że nadałbyś się na prowadzącego „Sygnały Dnia”. Pojutrze zaczynamy. Czy chcesz być prowadzącym?”. Proszę sobie wyobrazić: ja, szczeniak, dopiero wówczas uczący się radia i nagle coś takiego. Od razu powiedziałem „tak”, bo wiedziałem, że jest to dla mnie ogromna szansa. Pierwsze „Sygnały” poprowadził Tadeusz Sznuk, a Andrzej Matul był gospodarzem drugiego wydania audycji. – Skoro nie mieliśmy ludzi o znanych nazwiskach, utytułowanych, postawiliśmy na młodzież, która nie miała nic do stracenia – tłumaczy Piotr Sadowski. – Tarnawski wezwał mnie do siebie i powiedział: „Ja będę kierownikiem, pan umie montować, więc mi pan pomoże”. Pierwsza audycja trwała 22 minuty, a nie planowane 17. Była chyba najgorsza ze wszystkich i może dlatego się nie zachowała. Ale wtedy nikt się nie spodziewał, że „Sygnały” w ogóle przetrwają. Trudne początki Piotr Sadowski wspomina, że na początku kilkuosobowa redakcja miała do dyspozycji zaledwie jeden telefon z tarczą i jedną maszynę do pisania. Zaś prawdziwym cudem techniki był dalekopis, mieszczący się na drugim końcu budynku. Początkowo audycja była nagrywana na taśmę. Ale słuchacze prosili, by w trakcie programu podawać dokładną godzinę. Tymczasem było to niemożliwie. Zespół zaczął więc zastanawiać się nad prowadzeniem programu na żywo. Po kilkunastu miesiącach nie było w nim nikogo, kto nie otarł się o żywy mikrofon. W dodatku pierwotne 17 minut szybko okazało się zbyt krótkim odcinkiem na radiowej antenie. Nadszedł czas na zmiany. 24 listopada 1975 r. „Sygnały Dnia” na antenie Jedynki pojawiły się w nowej formie. Zaczęły się o szóstej rano i trwały dwie godziny. – Gdy „Sygnały Dnia” trwały kilkanaście minut, startowały o siódmej rano. Pracę zaczynaliśmy o trzeciej nad ranem. Potem, po kilku latach okazało się, że ten pomysł chwycił. Szef od początku chciał, by było to żywe radio, nie dziennik, ale program, gdzie jest prowadzący, trochę muzyki i więcej czasu na kontakt ze słuchaczem. Tak się złożyło, że to ja dostałem do poprowadzenia pierwsze dwugodzinne „Sygnały” – opowiada Andrzej Matul. – W trakcie audycji opowiedziałem jakąś anegdotę związaną z moją podróżą, coś, co się wydarzyło po drodze. A po każdym programie było zebranie u szefa w gabinecie i każdy wypowiadał się na temat tego, co usłyszał. Tadek Sznuk, który prowadził następne „Sygnały”, powiedział: „Wiesz co, ale z tą prywatną opowieścią przesadziłeś”. Jednak Tarnawski był innego zdania: „Czuję, że to jest bardzo dobry pomysł na bezpośredni kontakt ze słuchaczem”. Następnego dnia Tadeusz, idąc tym tropem, opowiedział, że jest połamany z powodu korzonków. Telefon był rozgrzany do czerwoności! Panie przychodziły do nas z lekami na korzonki, radziły, co ma robić. Wiedzieliśmy więc, że to właśnie to, co tygrysy lubią najbardziej. Magia herbaty Stopniowo redakcja zaczęła się rozrastać, trafiały do niej następne pokolenia dziennikarzy. Zygmunt Chajzer zapamiętał, że jego debiut w studiu miał polegać na przeczytaniu godziny z kartki. Zestresowany wpatrywał się w zegar, aż godzina, którą miał podać, minęła. Skorygował więc czas.
Tagi:
Idalia Mirecka









