Adaptacja Sajnuka trafnie oddaje podstawową treść powieści Rotha, czyniąc z przygód onanisty dowcipne obramowanie dla satyry na amerykańsko-żydowski model rodziny To może nie było trzęsienie ziemi ani grom z jasnego nieba, ale zaskoczenie niemałe. Nagroda Feliksa Warszawskiego, prestiżowe wyróżnienie środowiska teatralnego stolicy, i to w kategorii koronnej – reżyserii, poszła w ręce twórców spektaklu „Kompleks Portnoya” według Philipa Rotha, Aleksandry Popławskiej i Adama Sajnuka z niezależnego Teatru Konsekwentnego. Część tzw. środowiska uznała to za policzek, część za przełom w podejściu do scen poza głównym nurtem, część przyjęła werdykt z entuzjazmem, a część z niedowierzaniem, zwłaszcza że nagrodzie za reżyserię towarzyszyła nagroda za debiut dla Anny Smołowik. Jeden z niedowiarków, Lech Śliwonik, były rektor Akademii Teatralnej i redaktor naczelny „Sceny”, pobiegł po ogłoszeniu werdyktu na przedstawienie, aby sprawdzić, jak z „Kompleksem Portnoya” rzeczy się mają. I co? Jak donosi na łamach „Sceny”: „Naprawdę dobra robota. No niech będzie – bardzo dobra”. Ale zgłasza również zastrzeżenia co do pierwszeństwa w sezonie, w którym na scenie Teatru Narodowego pojawiło się „Tango” w mistrzowskiej reżyserii Jerzego Jarockiego. „Niektórzy jurorzy – komentuje Śliwonik – chlubili się odwagą w podejmowaniu decyzji. Może powinni przerzucić się na sporty ekstremalne?”. Na szczęście nie byłem członkiem jury, a więc nie przeżywałem udręk demiurga. Zresztą jak to wszystko mierzyć? Jarocki, czegokolwiek tknie, pozostaje mistrzem, czy godzi mu się jeszcze występować w konkursach? Zostawmy na boku rozważania o tym, co od czego jest lepsze i dlaczego, aby odnotować fenomen niewątpliwy – oto teatrzyk (a nawet teatrzyki, bo rzecz nie dotyczy przecież tylko Konsekwentnego) pozostający do niedawna na uboczu, niezauważany, czasem nawet lekceważony, zdobywa autentyczne uznanie, gromadzi publiczność i skupia uwagę. Sztywny podział na teatry subsydiowane, zetatyzowane i mocne swoją organizacją, czasem przy tym nawet ociężałe, oraz teatry niewielkie, ubogie, stale walczące o przetrwanie przestaje obowiązywać – sceny pozornie należące do różnych lig stają się wobec siebie konkurencyjne. Żeby tak się stało, teatr, za którym nie stoją ani pieniądze, ani władza, musi przekonać do siebie publiczność. Tak się właśnie zdarzyło w przypadku Konsekwentnego, który zgodnie z nazwą konsekwentnie zmierzał do autentycznego porozumienia z publicznością, nie ustając w dźwiganiu swoich umiejętności na coraz wyższy poziom – stąd praca z wieloma młodymi utalentowanymi reżyserami, chętnie współpracującymi z grupami eksperymentalnymi, stąd też udział w spektaklach teatru młodych aktorów, poszukujących tu nowych możliwości. Tak było choćby kilka lat temu, kiedy Konsekwentny dawał premierę „Someone who’ll watch over me” Franka McGuinnessa w reżyserii Łukasza Kosa, gdzie u boku aktorów związanych z grupą wystąpił (z sukcesem) aktor Teatru Narodowego, Wojciech Solorz. Już wcześniej Konsekwentny zdobył markę, zwłaszcza po premierze „Zaliczenia” Zanussiego i „Lekcji” Ionesco, granych jednego wieczoru, przyjętej z prawdziwym entuzjazmem przez recenzentów i widzów. Ta zadziwiająca zgodność opinii zapanowała także po premierze „Kompleksu Portnoya”, potwierdzając, że teatr osiągnął już bardzo wiele, być może pułap możliwości w tej przestrzeni, w której działa. Trzeba przecież pamiętać o szczególnym geniuszu miejsca, które dla teatru odkrył przed laty Jerzy Grotowski, dając tutaj warszawskie spektakle „Apocalypsis cum figuris”. Potem przez wiele lat rezydował tu Wojciech Siemion, czyniąc z Prochowni ostoję poetów i artystów. Konsekwentny pracuje tu od dziesięciu lat (a samodzielnie, choć pod skrzydłami Stołecznego Centrum Edukacji Kulturalnej, dopiero pierwszy sezon), dość długo, aby odkryć walory i ograniczenia miejsca. Piękno surowej architektury, ceglane mury, malownicze podziemia (gdzie otworzono drugą scenę, tzw. Kazamaty) to oczywiste atuty. Ale przestrzeń wyznacza jasne granice – nie ma co marzyć tu o dużej inscenizacji, trzeba powściągać wyobraźnię i dostosować ją do warunków. Konsekwentny nauczył się tej sztuki (wypada dodać, że wcześniej z powodzeniem przestrzenią Prochowni operował Siemion), modyfikując nieznacznie, ale wyraziście teren gry w poszczególnych spektaklach. We wspomnianym „Someone who’ll watch over me” na środku sali teatralnej wzniesiono ring, niecałe 4 m wzdłuż i wszerz. To na tej niewielkiej przestrzeni rozegrał się dramat trzech mężczyzn skazanych na siebie, lekceważonych i poniżonych przez anonimowego wroga. W „Kompleksie Portnoya” ring zastąpił szkielet klatki symbolizującej dom. W jej
Tagi:
Tomasz Miłkowski









