Posłańcy śmierci

Posłańcy śmierci

80% z nas umiera poza domem. Zwykle o śmierci informuje najbliższych policjant lub lekarz

Jest 12 października, mija godz. 21. Wojciech Pasieczny ogląda mecz Polska-Anglia. W tym czasie na ul. Szaserów w Warszawie słychać tępy huk uderzenia człowieka o blachę. U Pasiecznego dzwoni telefon. Zanim się zjawił na miejscu, zdążono obrysować ślady hamowania. Zakłada rękawiczki i przeszukuje zwłoki. Do worka wkłada klucze, portfel, zegarek, zakrwawione zaświadczenie z urzędu pracy…
Jest dawno po meczu, gdy w drzwiach mieszkania pod adresem z zaświadczenia stają funkcjonariusze. Zawsze jeżdżą we dwóch. Jeden musi to powiedzieć, drugi obserwuje reakcję, na wypadek gdyby ten ktoś nie mógł tego znieść. – Dobry wieczór, czy pani nazywa się…? Mamy przykrą wiadomość.
Odrętwiała kobieta wysiada z radiowozu na Szaserów. – Czy jest pani w stanie rozpoznać zwłoki? – słychać szelest foliowego worka. Jęk. Nie płacz, tylko jęk: – Pił, ale był dobry, pieniądze zawsze przynosił. Jak teraz żyć? – klęka przed plamą krwi na asfalcie. Co chwilę opada jej głowa, jakby przysypiała. Nagle krzyczy, że ktoś dzwoni do drzwi. Choć jest na ulicy…
Gdy umundurowany insp. Wojciech Pasieczny z Wydziału Ruchu Drogowego Komendy Stołecznej Policji staje w drzwiach, ludziom miękną kolana. Jego powinność to m.in. zawiadamianie najbliższych o śmierci. Rocznie musi to powiedzieć kilkudziesięciu osobom. Wszystko rejestruje w pamięci, potem opowiada żonom, mężom, matkom, dzieciom… Ale bez szczegółów. Trzeba podać tyle prawdy, ile są w stanie znieść. Ludzie zachowują się nieobliczalnie. Potrafią wtedy złapać za nóż, żeby się zabić, albo otwierają okna i chcą skakać. Czasem włączają telewizor na cały regulator, żeby tego nie usłyszeć…
80% z nas umiera poza domem. W skali stu najbardziej stresogennych doświadczeń życiowych śmierć bliskiej osoby jest na pierwszym miejscu. Dużo dalej utrata pracy, rozwód, pożar, strata dobytku.
Onkolodzy, chirurdzy, policjanci… Ludzie, którzy w zawód mają wpisane przekazywanie bliskim tej wiadomości, mówią, że nigdy nie ma identycznego dialogu.

Bardzo mi przykro

Zaledwie 5% z nas odchodzi na tamten świat nagle, 95% stopniowo, ze starości albo choroby. Głównie z powodu raka. Co roku w Polsce onkolodzy odnotowują 120 tys. nowych zachorowań. 70% chorych umiera. Jeśli do każdego, kto umarł w 2005 r., dodać pięć najbliższych osób, 2,5 mln ludzi dowiaduje się o czyimś odejściu. Każdy przyjęty do szpitala wypełnia rubrykę, kogo powiadomić, gdyby… Tylko lekarz prowadzący i ordynator oddziału mają prawo wypisać akt zgonu i powiedzieć to rodzinie. Mówią, że najtrudniej wtedy, gdy odchodzi dziecko.
– Tak, boję się tych rozmów – przyznaje dr hab. Jan Godziński, ordynator chirurgii dziecięcej Dolnośląskiego Szpitala Specjalistycznego we Wrocławiu. – Dwa momenty są najgorsze. Ten, gdy wiemy, że już nie ma ratunku, a dziecko jeszcze żyje, i wtedy, kiedy odchodzi. Pamiętam każdą rozmowę z rodzicami. Gdy umiera dziecko onkologiczne, zwykle wcześniej następuje poprawa, jest trochę nadziei, potem nagle gaśnie… Jeśli dziecko jeszcze żyje, mimo że już nie reaguje na leki, nawet słowa „nie wiadomo jak długo” są dla najbliższych kojące. Długo to tydzień, miesiąc, zwykle wcześniej, niż się wydaje. Najczęściej rodzina nie chce tego lekarza już więcej widzieć, bo w JEGO szpitalu umarło ICH dziecko. Ale czasem wracają. To dla mnie najważniejsze. Że oni przede mną nie uciekli…
W onkologii nie ma nagłych śmierci. – Poznajemy dzieci, ich losy, matki – opowiada dr Godziński. – O wiele łatwiej jest chirurgom, gdy śmierć przychodzi nagle, w wyniku wypadków samochodowych czy upadków z wysokości. Robi się wszystko, żeby dziecko ratować, ale stres trwa tak krótko, nie ma czasu się przyzwyczaić do niego i rodziny. Nie, gdy dziecko umiera, nie ma zestawu stosownych słów. To wygląda inaczej niż na filmach, gdzie się mówi „przykro mi”. Staramy się, żeby nie było w biegu, w długim szpitalnym korytarzu czy koło windy. Trzeba bardzo po prostu: „Zakres obrażeń nie pozwala mu żyć”, „Dołożyliśmy starań, żeby nie cierpiał”. Należy unikać medycznych nazw, w których mogliby się pogubić.
80% dzieci z nowotworem dziś udaje się wyleczyć. Odchodzi 20%. – W naszym żargonie dziecko zaczyna się walić, czyli nagle zawala się jego zdrowie – mówi prof. Alicja Chybicka, kierownik Kliniki Transplantacji Szpiku, Onkologii i Hematologii Dziecięcej we Wrocławiu. – Dziś na oddział już przyjmuje się rodziców razem z dziećmi. Nie ma więc traumatycznego momentu, trzymają się za ręce do ostatniej chwili. Ale pamiętam czasy nieludzkie, gdy leżały samiuteńkie w dużych białych salach, a rodzinę powiadamiało się przez telefon. Wielu lekarzy zrezygnowało wtedy z pracy. Nie wytrzymali presji.
Nie ma takich samych reakcji na tę wiadomość. Jedni mówią, że już jest pod opieką Jana Pawła, inni odczuwają ulgę, że już nie cierpi. I że się skończyło.

To zawsze jest nagle

Prof. Krzysztof Bielecki, kierownik Kliniki Chirurgii Ogólnej Szpitala Klinicznego im. Orłowskiego w Warszawie, zawsze przy pierwszej rozmowie o ryzyku śmierci pyta: – Czy pan, pani chce, żeby ktoś z rodziny był obecny?
Rozmowa sprzed kilku tygodni. – Mężczyzna miał zaawansowanego raka trzustki. Przyszedł z żoną i synami – opowiada profesor. – Jest zasada, że pacjent musi wyrazić zgodę na operację. Zawsze rozmawiam po ludzku, normalnie, że możemy nic nie zrobić, bo może nagle coś się stać na stole, a wtedy rodzina będzie miała pretensje, pan nie, bo pana już nie będzie. On musi wiedzieć, że to rak, a nie migdałki, na stół ma się położyć spokojny, pozałatwiać swoje sprawy, może ślub dzieci, spowiedź. Operacja trwała sześć godzin. Dziś przyszedł wynik: we wszystkich węzłach są przerzuty. Będzie żył rok, może półtora. Patrzył mi w oczy: „Udało się?”, „Tak, wyciąłem guza”, odpowiedziałem. Jemu to wystarczy.
Z rodziną rozmawia się bez znieczulenia. Nawet jak proszą: „Niech pan ratuje”, prof. Bielecki odpowiada: „Jestem tylko człowiekiem”. – Zawsze wolę czarniej niż że „wszystko będzie dobrze”. Lekarze zbyt chętnie mówią o sukcesie, za mały nacisk kładąc na ryzyko, a trzeba przygotować zaplecze. I sobie, i rodzinie. Żonie i synom tego człowieka powiedziałem: „Są przerzuty, czas przeżycia kilkanaście miesięcy, proszę być przygotowanym na najgorsze”. Ale te wiadomości się dozuje: „Teraz mąż ma wydobrzeć po operacji, potem będziemy się martwić”. Rozpacz wtedy rozkłada się w czasie. Bo najgorzej jest wtedy, gdy nikt się tego nie spodziewa. Niedawno koledzy zoperowali niewielką perforację żołądka, a pacjent umarł na zawał. Wtedy ból jest nie do zniesienia.
Centrum Onkologii w Warszawie przypomina miasteczko. Kręcą się ludzie z bliskimi w szlafrokach, jest bank, restauracja, na tablicy ogłoszenie o kursie języków dla chorych. Nikt tu nie myśli o śmierci. Każdy odruchowo umieszcza swojego bliskiego w tych statystycznych procentach, które kończą się sukcesem. Dlatego sam moment odejścia, to nieodwracalne postawienie kropki nad i, zawsze przychodzi nagle. Na to nie da się przygotować. – Każdy myślący człowiek wie, że życie to choroba przenoszona płciowo, która kończy się śmiercią, ale nikt się z tą definicją nie godzi – mówi Bielecki. – Ludzie, zwłaszcza młodzi, uważają, że są nieśmiertelni.
– W medycynie koniec można w większości przypadków przewidzieć – przyznaje dr Jerzy Jarosz, anestezjolog i specjalista medycyny paliatywnej z Centrum Onkologii. – Nie co do dnia, lecz że niebawem nastąpi. Ale rodzinom przekazuje się na ogół informacje tak, jakby ich bliscy mieli żyć wiecznie albo jakby za chwilę mieli umrzeć, czyli daje się nadzieję albo wszystko zabiera. Zarówno jedna, jak i druga informacja są nieprawdziwe, dlatego śmierć zawsze zaskakuje. Pamiętam, jak wezwano mnie do domu pacjentki, że to już koniec. Czekała z tą śmiercią, aż córka przyjedzie ze Szwecji. Miałem do tego czasu przytrzymać jej życie. Usiadłem przy łóżku i słuchałem ostatnich oddechów. Aż ucichły. Córka, z którą kilka miesięcy przygotowywaliśmy się do tego, w krzyk: „O Jezu!”. Nagle kobieta otwiera oczy: „Cicho, nie widzisz, że umieram? Nawet pan doktor nic nie mówi”. Umarła dwa dni później.

Pani mąż nie żyje

Insp. Pasieczny przewraca zdjęcia z wypadków. Można z nich się uczyć anatomii. – To mózg, w który powpadały truskawki. Kierowca jechał z nimi na bazar. Zadzwoniłem wtedy do kolegi: „Krzysiek, lubisz móżdżek z truskawkami? Są trzy świeże porcje”. Ludziom z boku może się wydawać niesmaczne, ale człowiek musi to gdzieś wentylować. Gdy jeszcze mieliśmy specjalną sekcję pogotowia wypadkowego, po służbie zachowywaliśmy się jak dzieciaki, robiąc sobie głupie kawały, żeby odreagować. Jak kolega nie wymawiał r, a szedł na kurs, kupowaliśmy mu „tektulowy tolnistel, kolektol, ekielkę”. Kierowałem tą sekcją pięć lat i wiem, że do tej roboty trzeba mieć specyficzny charakter. Znam takich, co zaczęli zaglądać do kieliszka.
Kolejne zdjęcie: – Żona, która przyjechała wtedy na miejsce, dostała takiej histerii, że biegałem za nią po skrzyżowaniu. Przyjechała karetka, a lekarz z wrzaskiem do tej kobiety: „Czy pani chce środek uspokajający?!”. Nie chciała. To z wrzaskiem na mnie: „Po co pan wzywa pogotowie, przecież pacjentka sobie nie życzy!” – żadna z tych historii nie robi na Pasiecznym wrażenia. Jak zdarzenie się przeciąga, potrafi wyjąć kanapkę,…
Kolejna: – Tu powiadamiałem rodziców jedynaka. Dostał od nich auto za wyniki na studiach. Ratował dziewczynę, która siedziała obok, i przyjął uderzenie na siebie. Matka wytrzymała, ojciec zemdlał.
Następne krwawe zdjęcie: – Powiadamialiśmy wtedy chirurga z Warszawy. Twardo to przyjął. Powiedział: „Panowie, mam prośbę, nie spieprzcie tego”. Zginęli dwójka jego dzieci i teściowa. A tu zginął młody mężczyzna. Budował dom. Z dziennej pracy jeździł na nocną, żeby dorobić. Akurat jechał po nocy zawieźć pieniądze na budowę i zasnął za kierownicą. Nie zapomnę, jak żona wyła z bólu, bujając na rękach kilkumiesięczne dziecko: „Boże, coś ty nam zrobił?”. Budowa, pobrane kredyty, dla niej zawalił się świat.
Jest zasada. Rodzina nigdy nie powinna pojawić się na miejscu. – Często ludzi rozbiera się do naga, bo w najdziwniejszych miejscach trzymają jakieś rzeczy, albo obraca się rozkawałkowane ciało na różne strony, czasem głowa jest ucięta, widać rdzeń kręgowy, czasem pęknięta na pół, jakby przecięta piłą tarczową – tłumaczy Pasieczny. – Przyjeżdża przewozówka, zawija ciało w folię, zabiera do zakładu medycyny sądowej i dopiero powiadamiamy bliskich. Identyfikacja zwłok powinna się odbywać w kostnicy, gdy ten widok już można znieść. Ale zdarza się, że sąsiedzi robią nam „przysługę” i powiadamiają pierwsi, wtedy rodzina przyjeżdża na miejsce i nie chce nam oddać zwłok, szczególnie dzieci. Pamiętam wypadek na ul. Kajki. Zginął 30-letni człowiek, miał życie jak sielanka, złote karty w najróżniejszych bankach. Ktoś powiadomił żonę. Gdy przyjechała, był już w samochodzie przewożącym zwłoki. Powiedziałem jej, że męża zabrała karetka. Siedziała i kiwała się. Tak monotonnie. Przecież nie mogłem jej tego powiedzieć w tym momencie.
Gdy Pasieczny idzie do osób starszych, które kilkadziesiąt lat przeżyły razem i jedna nagle ginie, zawsze ściąga karetkę. Zna przypadki, że kilkanaście dni później ta druga osoba zmarła. Z tęsknoty.

Żeby nie umarł na moim dyżurze

O to drżą młodzi lekarze. Zdarza się, że resztki życia wijącego się wśród kłębowisk przewodów i rur podtrzymują na siłę kroplówkami zawierającymi leki przeciwwstrząsowe. Ważne, żeby dyżur przejął ktoś inny, choć życie liczy się już w minutach. Tak bardzo boją się konfrontacji ze śmiercią i rodziną, którą porażą grozą prawdy. – Jest cienka granica między uporczywym podtrzymywaniem życia a przedłużaniem umierania – mówi prof. Krystyna de Walden-Gałuszko, krajowy konsultant w dziedzinie opieki paliatywnej. – Czasem młodzi lekarze przedłużają umieranie, nie życie, bo sami odczuwają lęk przed śmiercią. Są nastawieni na leczenie za wszelką cenę, nawet jeśli osiągnięty przez nich sukces trwa parę godzin i zwiększa cierpienie chorego.
Na Zachodzie, gdzie wszystko się przelicza na pieniądze, gdy nie warto już leczyć, w karcie wpisuje się DNR (do not resuscitate – nie reanimować). Można powiedzieć, że w Polsce jest podobnie. Dla Narodowego Funduszu Zdrowia umierający jest tylko liczbą niepotrzebnie wydawanych punktów. W szpitalu im. Orłowskiego, który na ten rok dostał 320 tys. punktów, każdy chory jest wart 187. Punkt to 11 zł. Funduszu nie obchodzi wysiłek, jaki wkłada lekarz, by przejść przez to umieranie z rodziną.
Na studiach też rzadko szkolą, jak to robić. Tam kładzie się nacisk na sukces, a młodzi lekarze nabierają przekonania, że medycyna jest nastawiona na przywracanie do życia, dlatego śmierć to dla nich porażka. W Akademii Medycznej w Gdańsku od dziesięciu lat uczy się technik przekazywania złych wiadomości: że należy siedzieć, patrzeć w oczy, zachować otwartą pozycję, mówi się o ciężarze gatunkowym słów, że najpierw trzeba powiedzieć „guz”, potem „rodzaj nowotworu”, potem „nowotwór”, na końcu „nowotwór złośliwy”. I nigdy: „Nic więcej nie możemy zrobić”, ale „Nie jest tak dobrze, jak zakładaliśmy”. To znane techniki. Ale dotyczą okresu umierania.
Śmierć to śmierć. Czego tu uczyć, pytają lekarze. Już nie ma budowania nastroju, tego wzajemnego badania się. Trzeba znieść fakt. Zresztą wykłady ex cathedra nie nauczą też wrażliwości. – Z badań wynika, że 70% lekarzy ma coś takiego jak zdolność do współczucia – mówi Janusz Meder, prezes Polskiej Unii Onkologii. – Na rozmowy o umieraniu nie ma przepisów. Trzeba na swojej drodze spotkać mistrza, który cię tego nauczy.
Codzienny ranny raport w szpitalu na Orłowskiego. „Proszę państwa, teraz podaję wersję, jak pacjentom powinni mówić wszyscy”, instruuje młodszych lekarzy prof. Bielecki. Rodzinie zawsze mówi sam. O śmierci też. A śmiertelność ma największą, bo najtrudniejsze przypadki operuje sam: – Pół biedy, gdy ktoś umiera na dyżurze, we własnym łóżku. Najgorsze, co przeżywa chirurg, to gdy śmierć zdarza się na stole, a rodzina czeka za szklanymi drzwiami. Wtedy wychodzę, rozkładam ręce i przytulam mocno do siebie. Potem biorę do gabinetu i zaczynam o tym opowiadać. Chirurg wtedy wygląda marnie, rodzina widzi, że zrobiłem wszystko. Nigdy nie zapomnę 27-latka, który umarł na raka żołądka. Wziąłem rodziców w ramiona i powiedziałem: „Proszę mi wierzyć, ja też cierpię”.
Średnia życia chirurga to 50 lat. Zwykle umierają przedwcześnie na zawały. Lekarze obcujący ze śmiercią najczęściej doświadczają przedwczesnego syndromu wypalenia zawodowego, który wywołuje stres. Psychologia pierwszy raz zdiagnozowała go u kontrolerów ruchu lotniczego. Najczęściej dotyka onkologów, którzy odchodzą ze szpitali, szukając azylu gdzieś na uboczu w przychodniach, gdzie nie ma kontaktu ze śmiercią.
– Nawet nie sama śmierć wypala – tłumaczy dr Jarosz. – Ale ten okres obserwowania czyjegoś cierpienia, to pojawiające się czasami poczucie beznadziejności… Człowiek zaczyna się zachowywać jak maszyna. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że przez to daję ludziom za dużo nadziei. Tej nieprawdziwej. Opracowałem rolę, wiem, że mam słuchać, pokiwać głową, mówić okrągłymi zdaniami te wyćwiczone słowa, że nie cierpiał, bóle ustąpiły, że umierał spokojnie. To, czego ludzie oczekują. Tymi formułkami pokrywam coś, co oni może chcieliby powiedzieć, zapytać, jakbym podświadomie uciekał… Czasem człowiekowi wydaje się, że takie to wszystko płytkie. Niby kochająca rodzina, a po pół roku dzwonią, pytają o ostatnie słowo umierającego, czy tatuś coś przekazał, czy świadomie zapisał, czy pan może świadczyć, że się opiekowaliśmy babcią. Zostaje jakieś mieszkanie, majątek, o który zaczynają się kłócić i mieszają w to nas, regularnie ciągając do sądów. To wszystko sprawia, że człowiek zaczyna zachowywać się jak automat.

Uklękłam razem z nimi

Drogówce też przed oczami zostają te sceny, gdy spod samochodu wyciąga się dziecko. Potem trzeba się zetknąć z młodą kobietą, zapytać: – Czy pani syn nazywa się… Wtedy zawsze porównuje się je do swoich dzieci. Im większe podobieństwo, jakiś detal, tym trudniej. – Nie zapomnę – opowiada Pasieczny – siedmioletniej dziewczynki, którą ciężarówka wprasowała w asfalt na przejściu dla pieszych. Była w wieku mojego syna. Kruszynka. Takie małe zawiniątko ze śladami opon na plecach.
Podkom. Anna Modrzejewska, psycholog stołecznej policji, szkoliła drogówkę, jak o tym powiadamiać: – Policjanci opowiadają, że najgorzej jest zacząć, znaleźć to pierwsze zdanie. W domu o tym raczej nie mówią, bo nie chcą obciążać swoich rodzin, więc wentylują się na gorąco, dodając sobie otuchy, zwykle w trakcie drogi do czyjegoś domu, układają zdania, analizują, kogo mogą zastać, kto zacznie. Dobrze jest, gdy na powiadomienie jadą inni policjanci niż ci, którzy byli na zdarzeniu. Bo nie znają szczegółów i łatwiej im uciec od odpowiedzi na pytania, które nie powinny znaleźć odpowiedzi: jak umierał, jak wyglądał, czy to trwało długo, czy nie cierpiał?
Są pewne schematy: należy o tym powiedzieć twarzą w twarz, nigdy przez telefon. Jeśli nie w domu, to na komisariacie. Wtedy dzwoni się: – Prosimy o pilny przyjazd, wyjaśnimy na miejscu. Trzeba unikać bezdusznego: „denat”, „zwłoki”, „ciało przewieziono”, mówi się: „pani mąż”, „córeczka”. I nigdy nie zostawić rodziny bez opieki.
Poza tym nie ma scenariusza. Bo w szoku ludzie reagują przeróżnie. Pytają: – Co z samochodem, gdzie karty kredytowe? Czasem są źli na tamtą osobę: – Jak mogła tak po prostu zginąć? Zdarza się, że wyciągają wódkę na stół, że wreszcie nie ma drania.
Nadkom. Mariola Wołoszyn-Siemion, kierownik sekcji psychologów, raz na powiadamianiu po prostu zmówiła modlitwę z rodziną. To było wtedy najlepsze. – Bo co można zrobić u matki? – pyta. – Psychologia istnieje, ale najważniejsze w tym momencie jest po prostu być człowiekiem. Do tych domów nie jedzie się z myślą, że trzeba uspokoić rozpaczającego. Matki po stracie dziecka nie płaczą, tylko wyją z bólu. Mają do tego prawo. Czasem ludzie tracą kontakt z rzeczywistością, krzyczą: „Nie ma Boga!”, mają wyrzuty sumienia, zadają pytania: „gdyby”. Gdyby nie spóźnił się na autobus, gdybym nie krzyknęła. W wigilię któregoś roku zginął człowiek, którego żona wysłała dokupić karpia. „Gdybym go nie wysłała…”, rozpaczała. To takie szukanie racjonalnych wyjaśnień dla czegoś, co nie ma racjonalnych odpowiedzi.
Czasem o śmierci najbliżsi dowiadują się z mediów. Jan Gołębiowski, psycholog policyjny, w czerwcu tego roku uczestniczył w powiadamianiu dzieci, których matkę zabił piorun. – Przyszła do szkoły po siedmioletniego syna i schowała się pod drzewem na boisku. Syn widział, jak ją zabiera karetka. Gdy przyjechał ojciec, wyszedł gdzieś na pół godziny, jak usłyszał, że nie przeżyła. Prosił, żebyśmy to powiedzieli chłopcu. Mówimy: „Będzie lepiej, jak usłyszą to od pana”. Przećwiczyliśmy rozmowę, żeby brzmiała naturalnie, tak jak się zawsze zwraca do syna. „Mamusia umarła?”, zapytał, „Tak, umarła”, gdy to mówił, trzymałem mu rękę na ramieniu. Kiedy wchodziliśmy do mieszkania powiedzieć to nastoletniej dziewczynce, „Kurier” TVP 3 właśnie nadawał sensacyjną relację ze szczegółami, że matce piorun spalił pół twarzy… Media, które zawsze chcą być pierwsze, nigdy nie myślą, że tam w domu ktoś jeszcze nie wie.

Dali mi relanium

Agnieszka napisała mi list: „Usłyszałam to we wtorek: przykro mi, ustała akcja serca. Po wyjściu z gabinetu osunęłam się na ziemię, mąż płakał. Kobieta w izbie przyjęć zachowywała się jak urzędniczka. Zajęta wypełnianiem dokumentów rzuciła jak z automatu szereg standardowych pytań. Zmierzyła mi ciśnienie i zrobiła wielkie oczy na wynik 140/80: o matko, co pani takie wysokie ma, nerwy czy co? Byłam przypadkiem, nie smutną Agnieszką. Ale proszę mi wierzyć, w tej jednej krótkiej chwili nie pamięta się wyrazu twarzy lekarza, nie ma znaczenia ton głosu, gesty, spojrzenie. Zbyt wielkim wysiłkiem dla mózgu i serca jest przyjęcie informacji o śmierci, żeby wyczuwać JAKOŚĆ jej podania. Ludzkie gesty ważne są dopiero wtedy, gdy mózg zarejestruje wiadomość. Najbliżsi wydają się wtedy więksi od Boga, są przy mnie, kiedy Boga nie ma”.
80% polskich dzieci umiera w szpitalu. Obliczono, że lekarze średnio na 206 dni przed śmiercią dziecka wiedzą, że umrze. Rodzicom mówią dopiero 100 dni przed. Matki na forum Strata dziecka opowiadają: „Dali mi leki na uspokojenie. Gdy chciałam zobaczyć synka, od ordynatora usłyszałam: proszę się nie przyzwyczajać, to kwestia godzin”; „Dali mi relanium, a męża poinformowali, żeby jechał ostrożnie”; „Lekarka przystanęła na korytarzu, powiedziała, że stan jest krytyczny i odebrała dzwoniący telefon, uznając, że rozmowa skończona”.
Pisze do mnie mama Martynki: „Moja córka umarła zaraz, gdy na dyżur pielęgniarski przyszła pani Ela, jedyna osoba, której ośmieliliśmy się dać nasz numer telefonu w razie gdyby… Nie był to szpitalny standard. Dziś mówimy z mężem, że Mała czekała na ulubioną ciocię. Gdyby nie to, rano zastalibyśmy puste…”.
Z Anną Koniarz miałyśmy się spotkać, żeby pokazała mi te wszystkie bezduszne papiery. Po tej nocy, gdy zaczęła je wyciągać z szuflad, zadzwoniła, że wracanie do tego jest zbyt trudne. – Nie, proszę pana, to nie jest moje dziecko – powiedziała człowiekowi, który zaprowadził ją do spuchniętego ciała na OIOM-ie. Lekarz uciekał przed jej wzrokiem. Był kwiecień 1998 r. 12 dni wcześniej syn, jak co roku, wyjechał w Bieszczady na wypad rowerowy. Po tych 12 dniach dostała list, że ma się zgłosić do szpitala z książeczką ubezpieczeniową. Nie wiedziała, że wracał do domu tym rowerem, bo nie dostał biletu na wcześniejszą godzinę. – Nie wiem, jak znalazłam się w domu. O godz. 2 w nocy to do mnie dotarło. Gdy wróciłam tam rano, leżał na łóżku, brudny i obrzmiały. „A co pani robiła przez te 12 dni, że dziecka nie szukała?”, zapytała mnie rzeczniczka w Izbie Lekarskiej. „Moje dziecko pojechało na urlop. Miało 30 lat!”, tłumaczyłam. W tym czasie wezwała mnie policja. Dopiero pisali protokół. Po 19 dniach zmarł. Chciałam rozmawiać z policjantem, który był na miejscu wypadku, ale powiedziano, że 1 maja odszedł na emeryturę. Do dziś nie rozumiem. Przecież wypadek był 30 kwietnia. Rzecznik praw obywatelskich nie stwierdził uchybień. Przysłał pismo, że policja ma obowiązek powiadomić rodzinę wtedy, gdy wypadek jest śmiertelny, jeśli ofiara trafia do szpitala, to powinność lekarzy.

**

Gdy insp. Pasieczny wraca do domu, myje ręce i siada do kolacji. Każdy ma odskocznię. On żagle. Jest pierwszym policjantem w Polsce, który pod żaglami opłynął Przylądek Horn i Horn Północny.
Prof. Bielecki ciągle maca się po szyi, wie, ile chorób jest bezobjawowych. I zawsze kładzie się spać pogodzony ze światem, idzie do synów, żeby powiedzieć „Chłopaki, kocham was”. A gdy budzi się rano, dziękuje, że żyje. W Polsce codziennie rano nie budzi się 1000 osób, jak wioska.
Dr Jarosz nie chodzi na pogrzeby pacjentów.


Gdy to mówi policjant
– Należy zebrać informacje o stanie zdrowia osoby powiadamianej (choroby serca, krążenie, cukrzyca). Są istotne do przewidzenia reakcji.
– Jeden z policjantów powinien być w mundurze. To podkreśla oficjalny charakter zdarzenia i zainteresowanie władz. Mundur działa tonizująco na emocje.
– Należy wejść do domu. Nie rozmawiać w drzwiach, na podwórku, przy małych dzieciach.
– Mówić jak najprościej, bez owijania w bawełnę i dorabiania różnych historii.
– Zachować się empatycznie, wyrazić przykrość, kondolencje, w razie potrzeby objąć. Ale gdy policjant nie umie i nie chce okazywać uczuć, nie musi tego robić. Sztuczne pocieszanie jest rzeczą fatalną.
– Nie wszystko podawać od razu. Mówić mało i obserwować reakcje. Gdy osoba doznaje szoku, należy doprowadzić do „wentylacji”, skłonić do mówienia, zadać pytanie: „Czy chciałaby pani poznać okoliczności śmierci męża?” Chwila milczenia jest niezbędna, sam wyczujesz, co należy robić dalej.

Oprac. nadkom. Mariola Wołoszyn-Siemion, Kierownik Sekcji Psychologów KSP
Gdy to mówi lekarz
– Rodzinie można powiedzieć o nieuleczalnej chorobie tylko wtedy, gdy pacjent wyrazi zgodę. Informacja o stanie chorego jest jego własnością.
– Wiadomość taką należy dozować, żeby nie była nagła. W przypadku gwałtownych śmierci mówi się: „Proszę przyjechać do szpitala, stan się pogorszył”. Nawet jeśli chory już nie żyje. Gdy bliscy przyjeżdżają, mówi się: „Już niestety po wszystkim”. Proces powiadamiania rozciąga się w czasie.
– Nie należy nazywać rzeczy po imieniu. Najlepiej opisowo „Wydaje się, że zbliża się koniec”, „Dochodzimy do kresu”. Nie „Zbliża się śmierć”, bo to bezosobowa forma. Lepiej „Zdaje się, że zbliżamy się…” – daje poczucie, że lekarz się nie dystansuje, jest razem z cierpiącymi ludźmi.
– Słowa mają znaczenie w 5%. 95% to przekaz niewerbalny – głos, postawa, mimika. Można się zbliżyć i pogładzić dłonią po plecach. To taki najbardziej neutralny dotyk.
– Musi być zachowana proporcja między reakcjami chorego i lekarza. Należy portretować uczucia – gdy bliski się uśmiecha, my też, gdy płacze, dostosowujemy mimikę, ale o ton pogodniej.
– Jeśli człowiek płacze, nie trzeba się tego bać. Płacz to nie krwotok. Na krwotok lekarz musi reagować natychmiast. Do płaczu człowiek ma prawo i trzeba mu to powiedzieć.
Oprac. na podstawie rozmów z prof. Krystyną de Walden-Gałuszko

 

Wydanie: 2005, 44/2005

Kategorie: Reportaż
Tagi: Edyta Gietka

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy