Pozostałem artystycznym singlem

Pozostałem artystycznym singlem

Z Krzysztofem Daukszewiczem rozmawia Przemysław Szubartowicz Próbuję pisać mądre rzeczy i na tym mi przede wszystkim zależy. Żeby w tych kabotyńskich czasach nie schylić się w stronę kabotynów – Lada dzień będzie pan obchodził 60. urodziny. Jak pan, wytrawny satyryk i poeta, czuje się w Polsce A.D. 2007? – Przede wszystkim cieszę się, że jesteśmy po wyborach. Miałem już szczerze dość tej politycznej sieczki, jaką w ostatnich tygodniach obserwowaliśmy. Mówiąc te słowa, nie znam jeszcze wyników, ale mam nadzieję, że panowie Kaczyńscy przegrali. W tym przedwyborczym okresie doskwierało mi zbyt duże stężenie głupoty. – Ale przecież każdy satyryk karmi się polityczną głupotą, to jego chleb powszedni. – To prawda, ale jeśli występuje ona w nadmiernym stężeniu, staje się męcząca. Choć oczywiście głupota jest ponadczasowa, nie dotyczy jednego ustroju ani konkretnej władzy. Ona idzie za każdą władzą, m.in. dlatego nigdy nie brakowało mi pracy. – Wyczuwam w pana głosie nutę goryczy. – Ależ nie. W gruncie rzeczy jestem człowiekiem o bardzo pogodnym usposobieniu. Mam też to szczęście, że czepiają się mnie różne przygody, których wiele w swoim życiu zaznałem, więc w ogólnym bilansie o goryczy nie może być mowy. Jak patrzę na te swoje 60 lat, nie sądzę, bym je zmarnował. Mam dużo do wspominania. – Co pan najlepiej dziś wspomina? – Na przykład fantastycznie wspominam czas, kiedy byłem dyrektorem domu kultury w Szczytnie. Robiliśmy tam wspaniałe rzeczy, to był superczas. Założyliśmy kabaret, świetnie działający Dyskusyjny Klub Filmowy, przyjeżdżali tam najlepsi aktorzy i reżyserzy, mieliśmy trzy teatry. Z tego domu kultury wywodzi się też heavymetalowa kapela Hunter, która w tej chwili należy do najlepszych w Polsce. To piękny okres. – A najgorsze wspomnienie? – Śmierć mojej żony Małgosi. Nie mogę się z tego podnieść do dzisiaj, choć już minął rok. Ciężko jest… Poza tym zawiodłem się na Warszawie. – Dlaczego? – Mieszkam w tym mieście już prawie 30 lat i niczym mnie to miejsce nie związało, poza rodziną. Miałem inne wyobrażenie o Warszawie. Naczytałem się książek o kawiarni Ziemiańskiej, atmosferze, klimatach towarzyskich, spotykających się poetach… – Tymczasem dziś rozmawiamy w kawiarni w jednym z wielkich centrów handlowych… – No tak, ale to tylko dlatego, że tu jest duży parking i jest gdzie zaparkować, bo przecież nie przyciągnął nas tu sztuczny blichtr tego miejsca. Kiedy przyjeżdżałem do Warszawy w 1978 r., marzyłem, że trafię w środowisko, gdzie będzie się dyskutowało, chwaliło swoimi wierszami, śpiewało wspólnie piosenki. A trafiłem już w takie miasto, gdzie rozmawiało się albo o pieniądzach, albo o panienkach, a przy tym piło się bardzo dużo gorzały. Miałem to szczęście, że przyjaźniłem się przez parę lat z dwoma wspaniałymi ludźmi, Adasiem Kreczmarem i Jonaszem Koftą. Z tej Warszawy zostały mi do dziś wspomnienia spotkań i rozmów z nimi. Ten kawałek przeszłości był bardzo fajny. Natomiast pozostałem artystycznym singlem. – Jak pan myśli, dlaczego tak się stało, że ten szczególny rodzaj artystycznej wspólnoty, o jakim pan marzył, gdzieś bezpowrotnie się rozwiał, a dziś można go znaleźć tylko w książkach? – Dziś świat pędzi do przodu, choć jak przyjechałem do Warszawy, było trochę wolniej. Myślę, że zagrało tu kilka elementów. Przede wszystkim Warszawa nie ma zawężonego centrum, gdzie wszyscy mogliby się widywać, mijać na ulicy, zagadywać, rozmawiać. Wszystko jest rozrzucone. Malarze chodzą gdzie indziej, pisarze gdzie indziej, poeci jeszcze gdzie indziej i emeryci też gdzie indziej. Nie ma stada, w którym człowiek chętnie by poprzebywał. A po wtóre, cóż, jest w tym wszystkim duża zasługa komuny, która nie lubiła zgromadzeń w wykonaniu inteligentniejszej części społeczeństwa. I to dziedzictwo trochę pokutuje. – No więc jak się pan odnajduje w tej rzeczywistości jako artystyczny singiel, który marzył o wspólnocie, a tego nie zaznał? – Wie pan, za parę dni gram koncert w Filharmonii Szczecińskiej, gdzie zresztą występuję co roku. Przychodzi tam kilkaset osób, koncert zwykle trwa ponad dwie godziny, ponieważ naprawdę jest do kogo mówić o tym, co się dzieje w kraju. Takich miejsc, gdzie publiczność dopisuje, jest w całej Polsce więcej, więc nawet jako artystyczny

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2007, 43/2007

Kategorie: Wywiady