Prasa warta funta

Prasa warta funta

Rupert Murdoch postawił na swoim i za dostęp do stron „The Times” i „The Sunday Times” trzeba płacić Jednodniowy dostęp kosztuje quida (jednego funta), dla Wyspiarzy tyle co nic. Od efektu tego eksperymentu zależą decyzje, które będą zapadać w radach nadzorczych wielu wydawnictw. Rupert Murdoch, „Car mediów”, już od dłuższego czasu groził palcem. Pierwszy raz okazał swoje niezadowolenie na początku kwietnia ub.r. podczas The Cable Show, corocznej konferencji branżowej telewizji kablowych, mówiąc: – Ludzie czytający wiadomości w sieci za darmo? To się musi zmienić. Następny pomruk wydał podczas ogłoszenia wyników finansowych swojego imperium za IV kwartał 2009 r.: – Chcemy pobierać opłaty na każdej z naszych stron internetowych. Zapiszemy się w historii dziennikarstwa albo jako nowatorzy, którzy wyciągnęli branżę z głębin internetu, albo jako uwspółcześniona wersja „w dolinę śmierci wjechało sześciuset”. Zwłaszcza analogia w drugiej części zdania udała się carowi. Jest to nawiązanie do wiersza „Szarża lekkiej brygady” lorda Alfreda Tennysona z 1854 r., opisującego tytułowe wydarzenie z bitwy pod Bałakławą w trakcie wojny krymskiej. W tejże bitwie sześciuset lekkich kawalerzystów dokonało brawurowej szarży na rosyjską artylerię, tracąc dwie trzecie ludzi i niczego nie osiągając. Francuski marszałek Pierre Bosquet miał skomentować, że „to wspaniałe, ale to nie jest wojna”. – Cyfrowa rewolucja stworzyła wiele nowych i tanich metod dystrybucji, ale NIE uczyniła treści darmowymi – grzmiał dalej Murdoch. Agregat Solą w oku medialnego potentata okazały się agregatory wiadomości, takie jak Google News. Jest to zautomatyzowany serwis, w którym program komputerowy sam wyszukuje i umieszcza na stronie linki do artykułów na stronach źródeł. Carski gniew wywołany był faktem, że w ten sposób dało się obejść konieczność płacenia za dostęp do treści na płatnej witrynie perły w imperialnej koronie, „Wall Street Journal”. Wystarczyło kliknąć link na Google News do artykułu i oczom internauty ukazywała się pełna wersja. Na informację o konieczności wykupienia subskrypcji w celu uzyskania dostępu do pełnej wersji natykali się tylko ci, którzy nawigowali po witrynie nobliwego dziennika. Szef News Corp. nie wahał się użyć dobitnego słowa kradzież. – Pytanie brzmi, czy powinniśmy pozwolić Google’owi kraść nasze materiały. Z czego jednak zaraz się wycofał: – No, może nie kraść, lecz brać. Zresztą nie tylko im, ale też Yahoo. Wielkie nazwiska w branży elektronicznej często komunikują się ze sobą przez konferencje prasowe i branżowe zjazdy. Nie inaczej uczynił Eric Schmidt, prezes Google’a, obsadzając Murdocha podczas konferencji Amerykańskiego Stowarzyszenia Wydawców Prasy w roli starego chciwca, którego nie obchodzą jego właśni klienci. – Zachęcam wszystkich do myślenia kategoriami potrzeb czytelnika. To jest branża nastawiona na konsumenta i jeśli wkurzycie wystarczająco wielu z nich, nie ostanie się wam żaden. Schmidt skorzystał na obiegowej opinii o kierowanej przez siebie firmie, jakoby była ona najbardziej przyjazna przeciętnemu użytkownikowi – darmowa poczta, darmowe mapy, darmowa przeglądarka, darmowy system operacyjny, darmowe źródło informacji. To wszystko podtrzymują jednak astronomiczne wpływy z reklam. W teorii agregator służy wszystkim, przekierowuje bowiem ruch internetowy na witryny źródeł; to przekłada się na liczbę wejść na stronę, co z kolei przekłada się na potencjał reklamowy, a ten na pieniądze. Dzięki temu na stronę jakiegoś dziennika trafiają ludzie zwabieni artykułem na interesujący ich temat, którzy inaczej nigdy na tę witrynę by nie trafili. Wspomniana już luka w dostępie do artykułów z „WSJ”, nazwana przez Murdocha „ścianą, która nie sięga sufitu”, stała się dobrym pretekstem do kolejnej groźby, jakoby korporacja miała zablokować swoje treści przed ukazywaniem się na liście wyników Google’a. Robert Thomson, redaktor naczelny „WSJ”, odpowiadając Schmidtowi, nie był tak oszczędny w słowach jak jego szef: – Nie ma wątpliwości, że niektóre strony internetowe najlepiej określić jako pasożyty lub tasiemce we wnętrznościach internetu. Potem wszystko ucichło. Mogłoby się wydawać, że pogrożono sobie palcem, po czym obie strony wycofały się na z góry upatrzone pozycje. Nic bardziej mylnego, gdyż News Corp. już obrała kurs na udostępnianie treści za opłatą. Dokonano kilku akwizycji i przygotowywano przedsięwzięcie od strony technicznej. Korporacja szykowała się

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2010, 30/2010

Kategorie: Media